Marianny Karczewskie – która jest która?

Cóż tu dużo mówić. Połączenie popularnego imienia i nazwiska u któregoś z naszych przodków, to istne utrapienie dla tropiciela sekretów rodzinnych. Szybko może się bowiem okazać, że osób o tym samym imieniu i nazwisku znaleźć możemy sporo w obrębie interesującej nas parafii. Ba, czasem spotkać można się z sytuacją, gdy kilka takich „bliźniaków” rodzi się w obrębie jednego roku… Powiecie, całkiem przytomnie, że przecież rodzice będą inni. Zgoda, chyba że… I oni noszą popularne imiona. Za przykład niech posłuży Wam Jan Konkel. Przeglądając księgi metrykalne choćby z Półwyspu Helskiego, znajdziecie ich zatrzęsienie, a by sprawę skomplikować, często brali sobie za żony Marianny. Piękne i popularne imię. No i wisienka na torcie. Otóż bardzo często nie podawano nazwisk kobiet. Zatem sytuacja, w której Jan Konkel poślubił Mariannę i mieli syna Jana, jest więcej niż pewna, a wtedy… Wtedy zaczyna się prawdziwa gratka dla domowego detektywa.

Dziś na szczęście powinno być łatwiej, ale to wcale nie znaczy, że będzie. Zacznijmy.

Z rozdziału o Szczerbowskich mogliście zapamiętać, że mój 4xpradziadek Andreas 24 maja 1819 roku za drugą żonę bierze sobie Mariannę Karczewską. Spisany akt zdaje się nas rozpieszczać. Mówi nam, że Andreas jest pochodzącym z Byszwałdu wdowcem w wieku lat 50. Podaje nam także wiek Marianny – 30 oraz że pochodzi ona z Kazanic. Dowiadujemy się także, iż jest ona córką, zmarłych już, Antoniego i Marianny. Na pierwszy rzut oka nie potrzeba nic więcej. Ba, założę się, że gdybyśmy okiem rzucali jeszcze kilka razy, po każdym wydawałoby się, że mamy wszystko czego nam potrzeba do dalszych poszukiwań.

Przeanalizujmy zatem całą sytuację. Z aktu wynika, że Marianna powinna urodzić się w okolicach roku 1789 i do 1819 pozostała panną. 30 letnia panna – brzmi to poważnie, ale przecież nie jest niemożliwe… Zagłębmy się zatem w Kazanickie księgi i indeksy i odszukajmy ją.

Mariannę znajdziemy niemal natychmiast, tyle że rodzicami jej mają być Walenty i Katarzyna Licznerska. Po przejrzeniu tysięcy, jeśli nie dziesiątek tysięcy aktów, wiem, że błędy w aktach się zdarzają, ale może w tym wypadku wystarczy przejrzeć kilka lat wstecz czy w przód i odnajdziemy naszą zgubę.

Szybko odnajduję kolejne dwie. Obie z 1787. Jedna z Kazanic, córka Wojciecha i Heleny, druga z Rożentala – rodzice Roch i Rozalia. A miało być tak pięknie… Może jej akt zgonu wniesie coś nowego? Szukam i wiecie co? Dość łatwo go znaleźć. Marianna Szczerbowska, z domu Karczewska, zmarła 10 stycznia 1867 w Byszwałdzie, w wieku 74 lat. Hmmmm… Wedle tej informacji powinna się ona urodzić w okolicach 1793. Pamiętajcie jednak o jednym fakcie. Osoba zmarła o swoim wieku nie zaświadczy, a osoby zgłaszające jej zgon bardzo często nie mają pojęcia jaki on faktycznie powinien być. Stąd też informacje zawarte w aktach zgonu a dotyczące wieku, czy rodziców zmarłego, bardzo często są niedokładne.

Mi nie pozostaje jednak nic innego, jak tylko poszukać Marianny w nowych ramach czasowych. O dziwo znajduję ją dość szybko. Rok 1794 – Kazanice. Rodzice to Jakub i Elżbieta Wrońska. Znów nie ci co trzeba. Może powinienem zacząć od drugiej strony, znaleźć rodziców i „dopasować” Mariannę? O dziwo, tu czeka nas kolejna niespodzianka, otóż w zachowanych księgach nie istnieje ani jedna para, w której żoną Antoniego Karczewskiego byłaby Marianna.

Muszę przyznać, że był to chyba ten moment, w którym postanowiłem odłożyć tę sprawę na później. A miało być tak prosto… Trwało to kilka lat, do momentu, aż w 1837 roku Franciszek Szczerbowski, syn wspomnianego powyżej Andreasa, bierze sobie za żonę kolejną Mariannę Karczewską. Pamiętacie jeszcze jak nazywała się żona Andreasa? Sprawdźcie… tak, Marianna Karczewska. Tyle że była ona jego drugą żoną i nie była matką Franciszka, ten bowiem zrodzony został także z Marianny, ale Kościńskiej. Kręci się Wam już w głowach? Ja czułem się podobnie. Postanowiłem jednak, raz na zawsze, rozwikłać tę sprawę. To, że obie panie Karczewskie były ze sobą jakoś spokrewnione, wydaje się więcej niż pewne, ja jednak miałem nadzieję, że pokrewieństwo to będzie dość bliskie. Może macochy i żony Franciszka Szczerbowskiego nie dzieli tak wiele… Zabieram się zatem za czytanie aktu małżeństwa. W przypadku obu młodych rodzice nie są podani. Znamy jednakże ich wiek – Franciszek 26 lat, Marianna 23. Cóż, wiem że Franciszek urodził się w 1809, zatem mamy błąd w akcie. Czy z Marianną będzie tak samo? Sprawdzam pod 1814 i jest. Córka Wawrzyńca i Rozalii Lędzion, jednakże w 1816 także mamy Mariannę, córkę Jana i Anny Modrzewskiej. Cóż z tym fantem zrobić? Sprawdzam akty zgonu i okazuje się, że córka Jana umiera w 1817. Zostaje nam zatem Wawrzyniec. Okazuje się, że jest on synem Wojciecha Karczewskiego, który w 1786 bierze ślub z Heleną… Karczewską. To ta sama para, której w 1787 rodzi się Marianna. Czyżbym jednak wpadł na jakiś trop? Niestety nie. Musiała ona umrzeć, ponieważ w 1798 parze rodzi się kolejna Marianna. Ta umiera w 1801. Szukając dalej natrafiam na brata Wojciecha o imieniu Antoni. Obiecujący trop, postanawiam zatem przyjrzeć mu się bliżej. Okazuje się, że człowiek ów w 1779 zawiera związek małżeński z Anną Kasprzycką. Dwa lata później rodzi im się córka, Marianna.

W tym momencie klocki same wskakują na odpowiednie miejsca i rodzi się teoria. Teoria mająca swoje słabe strony, niedociągnięcia, założenia, ale jednak teoria pozwalająca złożyć wszystko w jedną całość. Czasem niestety tylko takie założenia pozwalają nam pchnąć sprawę dalej. Z dokumentów, które się zachowały, jest to najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie. W tym wypadku rodzicami Wojciecha i Antoniego byliby Antoni Karczewski i Dorota Hanek. Szczególnie ciekawa wydaje się być Dorota, a w zasadzie wszyscy o tym samym nazwisku. Do 1776 jest ich sporo w Byszwałdzie i okolicach, jednakże po tej dacie przepadają jak kamień w wodę. Nikt o takim nazwisku się nie rodzi, nie umiera, nie zawiera związków małżeńskich. To jednak materiał na zupełnie inną historię. Wracając jednak do naszej Marianny, chyba najbardziej nurtujący dla mnie jest jej wiek. Jeśli wszystko się zgadza w momencie swojego pierwszego ślubu powinna mieć lat 38, a w roku narodzin swego ostatniego dziecka 55. Wydaje mi się to sporo, a nawet bardzo, choć oczywiście nie jest to niemożliwe. Jak w wielu podobnych przypadkach, także i tu odpowiednio dobrane i przebadane pod kątem pokrewieństwa DNA osoby, będą mogły przyczynić się do potwierdzenia, bądź podważenia tej teorii. Do tego czasu jednak, choć z dużym znakiem zapytania, pozostaje ona obowiązująca.

Categories: Genealogia | Leave a comment

Bychowscy – nadal nieuchwytni

W genealogii bywa tak, że wszystko idzie jak po sznurku, a kolejne akty i inne dokumenty składają się w całość. Jedno wynika z drugiego nie pozostawiając miejsca na domysły, potwierdzając tylko nasze wcześniejsze przypuszczenia. Znacznie częściej sprawy przyjmują jednak inny obrót, tak, że dowodów brak, lub jest ich jak na lekarstwo. W takich sytuacjach snucie hipotez jest jedyną szansą ruszenia z miejsca. Zapraszam Was zatem na śledztwo nietypowe, gdzie niewiadome będą się mnożyć, a odpowiedzi nie tylko nie będą łatwe do odnalezienia, lecz często wcale ich nie uzyskamy. Bychowscy bowiem to jedna z tych linii, które cały czas mi się wymykają. Gdy mam już nadzieję, że nowo odnaleziony akt przybliży mnie do odkrycia ich historii okazuje się, że w niewiadomy sposób, znów prześlizgują mi się przez palce… Niemniej mam już na tyle poszlak i nowych aktów, że postanowiłem spróbować połączyć tę wiedzę w większą całość. Zachęcam jednocześnie do ponownego przeczytania pierwszego spotkania z Bychowskimi, by nic, co będę omawiał tutaj, nie było dla Was tajemnicą.

Zacznijmy od tego, że część rzeczy przedstawionych w poprzednim tekście się wyjaśniła, niektóre teorie się nie sprawdziły, odnalazłem kilka ważnych aktów, no i całe mnóstwo takich, które są ciekawe i kuszą by je połączyć w jedną całość. To właśnie zamierzam Wam dziś przedstawić. Historię Bychowskich, jaką widzę na tę chwilę. Pamiętajcie jednak, że choć ciekawa, logiczna i spójna, to brak jej w kilku miejscach kluczowych dowodów. Mam jednak nadzieję, że kiedyś będę mógł napisać jej finał, w którym potwierdzę wszystko to, co przekazuję dziś. Zatem do dzieła.

Jak być może pamiętacie, osobą do której udało mi się najdalej dotrzeć był Piotr Bychowski. Ten mistrz cechu goździarskiego stawił się 5 lutego 1815 roku przed Proboszczem Siedleckim zgłaszając narodziny swego syna Mateusza. Z początku, muszę przyznać, że nie byłem pewien, czy napisano tam – goździarskiego, ani tym bardziej, cóż to goździarstwo znaczy… Dziś już zawód Piotra potwierdzony mam w kolejnych aktach, więc przynajmniej ta sprawa jest załatwiona. Co do reszty… Udało mi się dotrzeć do aktu urodzenia z 1811 w Węgrowie, kiedy to 27 kwietnia tegoż roku rodzi się Piotr Jakub Bychowski. Rodzice, jak przy Mateuszu, zatem to jego brat, a jednak akt znów ma tę dziwną formułę. Znów jasno nie określa, że Józefa jest żoną Piotra. Spójrzcie:

„… wyznając, że jest ojcem jego i że je spłodził z Józefy Zwierzeńskiej liczącej lat 24, służącej…”

Akty powyżej i poniżej wyrażają się w tej sprawie jasno, zatem nie jest to styl księdza. Niestety z tego co się orientuję, z Węgrowa, z interesującego mnie okresu zachował się tylko ten rocznik, a zważywszy, że w Siedlcach Piotr i Józefa pojawiają się dopiero w 1815, to pewnie tutaj warto poszukać ewentualnych kolejnych narodzin…

Uprzedzając nieco fakty, udało mi się dotrzeć do aktu małżeństwa Mateusza Franciszka z Marianną Dziedzic z 1836 roku. Napisano w nim, że rodzice Franciszka – Piotr i Józefa byli małżeństwem, piszę byli, bo napisano, że już nie żyją. Jednakże akt małżeństwa ich syna, to nie akt małżeństwa rodziców, zatem pewności w tej sprawie dalej nie ma. Idąc jednakże tym tropem, odnalazłem akt zgonu Piotra Bychowskiego, który zmarł 31.01.1830 w Dobrzykowie. W akcie tym niestety próżno szukać wzmianki, by umarł jako wdowiec, czy też pozostawił po sobie żonę. Ale przeczytać można, że umiera jako czeladnik kunsztu goździarskiego, a przecież w 1815 opisany został jako Mayster. Cofam się zatem do poznanego przez Was dziś aktu z 1811, gdy w Węgrowie rodzi się starszy brat Franciszka Mateusza. Tu także Piotr określony jest jako czeladnik, a dokładnie:

„Stawił się Sławetny Piotr Bychowski liczący lat trzydzieści Czeladnik Kunsztu Goździarskiego rodem z Siedlec, teraz zamieszkały w Węgrowie…”

Mamy tu kilka ciekawych i ważnych faktów. Po pierwsze wiek – zgadza się on mniej więcej we wszystkich aktach, zatem jego aktu urodzenia należy szukać na początku lat 80tych XVIII wieku. Napisano także, że jest rodem z Siedlec, powinniśmy więc przyjąć, że z tego właśnie miejsca może pochodzić. A na deser mamy określenie go jako sławetnego. Sławetny – z łaciny Famatus – to nic innego jak wskazanie, że osoba powyższa była mieszczaninem. No i rzecz ostatnia – czeladnik zamieszkały w Węgrowie. Tak się składa, że z Węgrowa zachowała się Księga Cechów, może zatem Piotr tu terminował by zostać mistrzem? Niestety po przejrzeniu całej księgi stwierdzić mogę z czystym sumieniem, że nie tylko nie znajdziemy tu żadnej wzmianki o Piotrze, ale o żadnym Bychowskim. Choć warty odnotowania wydaje się fakt, że księga na karcie nr 154 opisuje zdarzenia z roku 1807, natomiast karta 155 przenosi nas już w rok 1814. Jako że numery zostały dodane znacznie później, możliwe jest, że jakieś karty się nie zachowały.

Wróćmy jednak do Siedlec. Co prawda do metryk, z czasów o które mi chodzi (XVIII w.), nie udało mi się dotrzeć. Nie mam nawet pewności, czy się zachowały, ale w samych Siedlcach i okolicy natrafimy na nazwisko Bychowski. Co ciekawe, wszystkie te osoby będą ze sobą spokrewnione. Chodzi tu konkretnie o Teresę, Jakuba i Helenę. Wyprowadzić ich możemy od jednej pary – Bartłomieja Bychowskiego i bliżej nieokreślonej Joanny. Jakub – w naszej hipotezie – młodszy brat Piotra, to także mistrz w swoim fachu, tyle że kowalskim. Co moim zdaniem uprawdopodabnia całą historię. Z jedenaściorga jego dzieci, z trzech małżeństw, do wieku dorosłego dożywa prawdopodobnie czworo. W tym tylko jeden chłopiec – Paweł. Niestety ich losy na tę chwilę nie są mi znane.

Siostry Jakuba wychodzą za mąż za Wrotnowskiego – Helena i Wierzejskiego – Teresa. Teodor Wrotnowski umiera jednak młodo, a Helena po dłuższym czasie wychodzi powtórnie za maż, tym razem za Mateusza Przewulskiego. Z ciekawostek dodam, że drugą żoną Jakuba Bychowskiego była Ewa Wrotnowska, siostra Teodora, która niestety umiera jeszcze szybciej, bo w wieku około 20 lat. Druga para, czyli Teresa Bychowska z Tomaszem Wierzejskim podobnie jak u Jakuba, miała jedenaścioro dzieci. Do pełnoletności dożyło sześć. W przypadku wszystkich powyższych osób przewija się termin – Sławetny, a Tomasz Wierzejski kilkakrotnie zostaje opisany jako – Urodzony. Także świadkowie biorący udział przy spisywaniu aktów są w większości przypadków osobami znaczącymi. Pozwala to moim zdaniem wysnuć kruchą hipotezę odnośnie faktu, że Bychowscy to prawdopodobnie zubożała szlachta.

W tym momencie chciałbym wspomnieć o czynniku, który jeszcze do niedawna, był podstawowym motorem dla całej teorii. Wróćmy do Piotra Bychowskiego i do roku 1815. W dobrze nam już znanym akcie narodzin Mateusza Franciszka występuje przecież jeszcze jego matka Józefa. W akcie tym odczytać możemy: „…i że je spłodził z Józefy Zwierzyński…”, co do tej pory interpretowane było jako: Józefy z Wierzyńskich/Wierzeńskich/Wierzejskich. Tak nazwisko to odczytywali tworzący indeksy, a wraz z nimi, także ja. Jako takie świetnie wpasowywało by się w teorię, że Piotr poślubił Józefę Wierzejską, a Teresa Tomasza Wierzejskiego, którzy, jeśli nie byli rodzeństwem, to prawdopodobnie i tak w jakiś sposób byli spokrewnieni. Podobny schemat mieliśmy przecież przy Jakubie i Helenie, którzy poślubili rodzeństwo Wrotnowskich. Jednakże w świetle nowych faktów, to znaczy aktu narodzin Piotra Jakuba (swoją drogą idealnie wpasowującego się w tę opowieść) z 1811 roku, stwierdzam, że Józefa najprawdopodobniej nazywała się Zwierzyńska. Tu, w odpowiednim ustępie czytamy: „…że je spłodził z Józefy Zwierzyńskiej…”. Fakt, że Piotr Bychowski był niepiśmienny, mógł jednakże wpłynąć na to, jak zapisywana była Józefa. Ale na trzy akty w których pojawia się o niej wzmianka, w dwóch opisuje się ją, jak podałem przed chwilą, natomiast w trzecim, już po jej zgonie, nazwiska panieńskiego nie podaje się wcale.

Mimo, że są to czasy dość odległe, to szansa na potwierdzenie pokrewieństwa między Piotrem a resztą Bychowskich oraz ewentualnego pokrewieństwa Józefy i Tomasza, nadal istnieje. Najbardziej obiecujące wydają się tu być badania genetyczne i choć zdaję sobie sprawę z ograniczeń testu autosomalnego (sięga najczęściej na 4-5 pokoleń wstecz), to uzyskanie potwierdzenia na pokrewieństwo Wierzejskich, wydaje się możliwe. W pamięci mieć jednak należy, że ewentualny brak pokrewieństwa w tym teście, sprawy nie wyjaśni. Jeśli zaś chodzi o Bychowskich, to bardzo dobrym wyznacznikiem byłoby badanie yDNA, dziedziczonego tylko przez męskich potomków. Jeśli tylko pozostał jakiś bezpośredni potomek Jakuba, trzeba by jego chromosom Y porównać z tym od potomków Piotra.

Co do pokolenia niżej, czyli Franciszka, to jego sytuację i ewentualne trzecie małżeństwo z Konstancją Domaszyńską opisywałem już w poprzedniej analizie rodu Bychowskich. Sytuacja nie wiele się zmieniła, to znaczy brakuje wciąż kluczowych aktów, by z pewnością stwierdzić, że mąż Konstancji, to ta sama osoba, która w 1842 roku bierze ślub z Marianną Gębicką. Ale promyk nadziei istnieje. Otóż, jak ostatnio się dowiedziałem, po śmierci Stanisława Bychowskiego, jednego z potomków związku Franciszka i Konstancji, wdowa po nim, Anna Bryzyk, bierze kolejny ślub. Nic oczywiście w tym nadzwyczajnego, jednakże świadkiem tego wydarzenia jest Leon Bychowski. Nasz Leon, a ewentualny brat przyrodni Stanisława, czyli szwagier Anny. Do tego aktu udało mi się dotrzeć, ale jak się okazuje, Leon był świadkiem także na ślubie córki Anny z drugiego małżeństwa. Te wydarzenia niewątpliwie wzmacniają hipotezę o tym, że Franciszek, którego obserwujemy jako męża Konstancji, szynkarz w Grabowie i Żyrzynie, zmarły 21 listopada 1879 roku w miejscowości Czarna, to ten sam Franciszek, którego znamy jako stangreta, męża Marianny Gębickiej i ojca Leona Bychowskiego.

Oczywiście, by mieć pewność trzeba by wykonać badania genetyczne, podobne do tych, które opisywałem przy próbie umiejscowienia jego ojca Piotra. Tutaj także, najlepszym rozwiązaniem okazałby się test yDNA, ale z racji tego, że są to osoby bliższe nam w czasie, może się zdarzyć, że także test autosomalny da oczekiwane wyniki. Nie pozostaje zatem nic innego, jak znaleźć odpowiednie osoby i zachęcić je do zbadania swoich próbek DNA by raz na zawsze wyjaśnić tę zagadkę.

Categories: Genealogia | Leave a comment

Mroczek czy Mroczków dwóch…

Agnieszka Bychawska z domu Witosław. Ostatnia przodkini z grupy H8c, której zdjęcie posiadam. Jej praprababką była opisywana tu Zuzanna

Z przodkami od strony mojej mamy nigdy nie jest łatwo. By daleko nie szukać przypomnę Wam dziwne przypadki Szymona Witosława. Kto nie czytał, zachęcam do zapoznania się z tym tekstem. Dziś jednak miało być inaczej. Jakiś czas temu napisałem rozdział dziejów mojej rodziny pod tytułem „Jeźdźcy z Ałtaju”. Traktuje on o dalekim dziedzictwie, które trafiło do mnie za sprawą mojej mamy. Konkretnie zaś o mitochondrialnym DNA, które zawsze dziedziczy się po mamie właśnie. Śledząc skąd ten fragment dziedzictwa znalazł się w mojej rodzinie, dotarłem do Zuzanny Florek\Mroczek, która była najwcześniejszą znaną mi kobietą należącą do mitochondrialnej grupy H8c, którą odziedziczyłem i ja. O mojej 5xprababce nie wiedziałem zbyt wiele.

Jak widzicie już z samym nazwiskiem panieńskim był kłopot. Z zapisów w księgach udało mi się wywnioskować, że jej mężem był Andrzej Szlendak, a ona sama przy aktach chrztu kolejnych dzieci opisywana była jako Zuzanna z Karczmarzów, Krawcowa, czy Florek. Wszystko zmienił akt zgonu Zuzanny. Oczywiście zgłoszono jej zgon jako Zuzanny Szlendak, ale napisano, że jej panieńskie nazwisko to Mroczek. Napisano jeszcze, że w chwili śmierci, czyli 11 maja 1828 roku miała lat 40 i zostawiła po sobie owdowiałego męża Andrzeja.  Kto czytał wcześniejsze opowieści wie, że jeśli powiem, że akcja i tej historii rozgrywa się w Kośminie, to wiek zapisany w akcie zgonu najprawdopodobniej jest nieadekwatny do tego, jaki powinien być naprawdę.

Już pisząc rozdział o jeźdźcach z Ałtaju starałem się odnaleźć dalszy ciąg linii mojego mtDNA, czyli de facto mamę i ewentualnie babcię Zuzanny. Możecie tam doczytać, że wspominam Juliannę, jako prawdopodobną matkę. Wszystko to za sprawą portalu MyHeritage, gdzie porównując drzewa genealogiczne innych osób, dotarłem do pary Marcin Wojciech Mroczek i Julianna. Podano tam też skrajne daty dla tej pary. Marcin miał urodzić się w okolicach roku 1768 i umrzeć w 1838, Julianna zaś miała żyć w latach 1764-1794. Jakoby na deser, podani zostali także rodzice Marcina – Benedykt i Marianna.

Nie jestem zwolennikiem bezmyślnego przepisywania informacji bez uprzedniego ich sprawdzenia, zatem w poprzednim tekście zakomunikowałem tylko, że jest taka możliwość i podałem nową przybliżoną datę urodzenia (1794), a resztę spisałem, wiedząc, że nim trafi do moich opracowań, musi przejść weryfikację.

Ten dzień nadszedł dziś. Usiadłem i zacząłem mozolnie przekopywać się przez akty i indeksy. Już na pierwszy rzut oka widać było ciekawą zbieżność Julianna umrzeć mała w 1794, czyli w roku narodzin Zuzanny. Czy dziecko przyczyniło się do śmierci matki? Możliwość taka oczywiście istnieje, ale trzeba ją poprzeć dowodami.

Na stronie ksiegimetrykalne.pl znajdziemy metryki z województwa lubelskiego, w tym księgę zgonów od roku 1776 z parafii w Gołębiu. Ta właśnie mnie interesuje. Odnajduję rok 1794 i zaczynam przeglądać wpisy. Już na samym początku, bo we wpisie z 21 lutego odnajduję Andrzeja, syna Marcina Mroczka, który umiera przeżywszy trzy tygodnie. Trochę to dziwne, ale w panikę nie wpadam, bo po pierwsze, Zuzanna mogła mieć przecież bliźniaka, a po drugie, data jej urodzenia nie była dokładna, mógł się zatem wkraść błąd.

Szukam dalej. Przeszukałem cały 1794 i kolejne do 1800, potem w księdze następuje przerwa do 1811. Szukałem dalej i do zakończenia księgi zgonu Julianny nie znalazłem. Zacząłem więc od początku, od 1776. Za cel postanowiłem obrać odnalezienie jakichkolwiek Mroczków, by potem spróbować ich dołączyć do mojej rodziny. Opłacało się, znalazłem jedną osobę. W 1793 roku. Była to poszukiwana wcześniej Julianna. Wpis pochodzi z 30 marca i wymienia Juliannę jako zmarłą żonę Marcina Mroczka oraz podaje, że w chwili śmierci miała około 30 lat.

Świetnie, odnalazłem ją, ale pojawiają się od razu dwa problemy… Pamiętacie jeszcze akt zgonu z 21 lutego 1794? Opisany tam Andrzej zmarł w wieku 3 tygodni, żadną miarą nie mógł być zatem synem zmarłej niemal rok wcześniej Julianny. To samo tyczy się i mojej Zuzanny. Jeśli przyjąć, że poprawną będzie data 1794 jako rok jej narodzin, to i w tym przypadku, muszę szukać innej matki.

Na początek przejrzałem szczegółowo akty narodzin dzieci Andrzeja i Zuzanny. Tam na szczęście za każdym razem wychodziło to, co przy akcie zgonu, czyli rok około 1788. Zatem data, którą miałem okazję zauważyć na portalu nie była słuszna, a Julianna dalej ma szansę być matką Zuzanny. Gorzej wygląda sprawa małego Andrzeja. Tu rachunki nic nie zmienią, muszę szukać innej matki.

Zaczynam od przeszukania strony regestry.lubgens.eu. Szukam oczywiście pary, w której mężem będzie Marcin Mroczek. Rekordy urodzeń zaczynają się od 1797, więc mam pewną lukę, a dodatkowo nie ma śladu po Marcinie. Jest co prawda jedna para małżonków o nazwisku Mroczek, ale jest to Wojciech i Zofia, a dzieci rodzą im się w 1799, 1802, 1804 i 1806 roku.

Cóż przydałaby się jakaś pomoc… Aktu małżeństwa tej pary nie znajdę, bo księga zaczyna się od roku 1810. Może zatem coś wyjaśnią księgi gonów. Wpisuję w wyszukiwarkę nazwisko Mroczek i już po chwili otrzymuję wyniki indeksów. Prawie na samej górze widnieje rekord opisany jako 53/1830 Zofia Mroczek z Kośmina. To może być żona Wojciecha, zatem sprawdzam treść aktu i… Ku mojemu zdziwieniu, okazuje się, że Zofia, umierając, zostawiła po sobie owdowiałego Marcina Mroczka, nie Wojciecha. Czy pary były dwie? Może Marcin z Zofią mieli dzieci jeszcze przed 1797, w tym nieszczęsnego Andrzeja, a potem dzieci już nie mieli. Może Marcin zmarł, a Zofia wyszła za mąż za Wojciecha…

Pytań miało być mniej, a mnożą się jak grzyby po deszczu. Nie ustaję jednak w poszukiwaniach. Kilka linijek niżej widzę akty zgonu Wojciecha Mroczka. Jeden z roku 1837, drugi z 1838. Sprawdzam. Pierwszy akt dotyczy dziecka, zatem odpuszczam bez głębszej analizy i przechodzę do aktu 38 z roku 1838. Napisano w nim, że dnia 23 kwietnia tego roku umiera siedemdziesięcioletni Wojciech Mroczek, rodziców już niewiadomych, pozostawiając po sobie owdowiałą żonę Jadwigę z Jońskich. Ehhhh… Czyli to też nie on. Ale zaraz. Między 1830, a 1838 sporo czasu, może wybrał sobie kolejną żonę? Może jeszcze uda mi się odnaleźć moich przodków.

Patrzę zatem dalej w indeksy. Tym razem interesują mnie śluby. Wojciecha brak, ale… jest Marcin, tyle, że bierze ślub z Jadwigą Szlendak. Zaraz, zaraz. W uwagach dopisek – z Jońskich. Hmmm. Czyżby jednak trochę szczęścia? Otwieram akt i czytam. Już na pierwszy rzut oka wygląda obiecująco. Zarówno Marcin jak i Jadwiga są wdowcami. „Młody” ma ponoć lat siedemdziesiąt trzy, „Młoda” pięćdziesiąt siedem. Tu też spisano, że rodzicami Marcina Wojciecha, bo tak już teraz będę go opisywał, są Benedykt i Marianna.

Udało mi się zatem potwierdzić, że Marcin i Wojciech to jedna i ta sama osoba. Odnalazłem jego trzy żony i całą gromadkę dzieci. Niestety do pełni szczęścia brakuje jeszcze jednego. Wisienki na torcie. Potrzebuję 100% dowodu na to, że Julianna była matką Zuzanny, a tego na tę chwilę nie mam. I choć z dużą dozą prawdopodobieństwa, stwierdzić mogę, że tak właśnie jest, to akt małżeństwa, w którym wymienieni zostaliby jej rodzice, byłby dla mnie przyjemnym prezentem, a jeszcze lepiej, gdyby jakimś cudem, udało się odnaleźć jej akt urodzenia…

Categories: Genealogia | Leave a comment

mtDNA – czyli Jeźdźcy z Ałtaju

Zważywszy na „sielską” i spokojnie płynącą genealogię mojej mamy od strony babci Celiny, gdzie przez setki lat ludzie pozostawali w jednym miejscu, nie planowałem badać mitochondrialnego DNA, które właśnie po mamie odziedziczyłem. Spodziewałem się bowiem jakiejś, typowej dla naszego terenu haplogrupy, która tylko utwierdziłaby mnie w tym, że przodkowie ci, przez długie wieki, niemal nie zmieniali miejsca zamieszkania. Tym większe było moje zdziwienie, gdy się w końcu na ten test zdecydowałem. Zacznijmy jednak od początku…

Czym w ogóle jest mitochondrialne DNA? Jest ono czasami nazywane matczynym DNA, ponieważ przekazywane jest wyłącznie przez matki swoim dzieciom. Co więcej, aby taki łańcuch DNA nie został zatrzymany, musi on, co pokolenie, przechodzić z matki na córkę, ponieważ syn, jakkolwiek dziedziczący po matce, nie przekaże go dalej.

Co ciekawe, jeśli mówimy o DNA, większość z nas bezbłędnie skojarzy je z jądrem komórkowym. I bardzo dobrze, jest go tam naprawdę sporo. W ludzkiej komórce rozrodczej znajdziemy w jądrze DNA składające się z około 3 miliardów liter. Robi wrażenie, prawda? Jednakże DNA znajdziemy także poza jądrem komórkowym, w strukturach, które nazywamy mitochondriami. I choć jest go tam ociupinka, jedynie trochę ponad 16.000 par zasad, to ze względu na specyficzny rodzaj jego dziedziczenia, możemy dowiedzieć się trochę o nas oraz o bezpośredniej linii jaka łączy naszą mamę z jej odległymi przodkiniami.

Jak każde inne DNA, także i to, co jakiś czas, ulega zmianom i na tej właśnie podstawie prześledzić możemy naszą historię. Dziś wiemy, że wspólna wszystkim obecnie żyjącym ludziom kobieta, żyła w Afryce około 200.000 lat temu. Nazywamy ją mitochondrialną Ewą. Około 70.000 lat temu jej potomkinie dotarły na Środkowy Wschód, by stamtąd zasiedlić resztę naszej planety. Wraz z upływem czasu mitochondrialne DNA ulegało zmianom, co wykorzystywane jest w obecnych badaniach, by tworzyć, jak najbardziej szczegółowe, drzewo mitochondrialnego DNA. Każda gałąź takiego drzewa nazywana jest haplogrupą i może dzielić się na drobniejsze odłamy zwane kladami…

Myślę, że w tym miejscu możemy wrócić do pierwotnej historii. W końcu ciekawość wzięła górę i… zbadałem się. Po kilkunastu dniach niepewności okazało się, że moje przeczucia były słuszne. Należę, tak jak i moja mama, a także wszystkie jej przodkinie do haplogrupy która powstała około 25.000 – 20.000 lat temu na Środkowym Wschodzie, a obecnie nazywana jest haplogrupą H. Obecnie około 40% wszystkich mitochondrialnych linii DNA w Europie jest z nią powiązanych… Nuda? Nic bardziej mylnego.

Na początek kilka faktów związanych ogólnie z halogrupą H. Otóż mężczyźni wywodzący się z niej podlegają najniższemu ryzyku asthenozoospermii – czyli zmniejszonej ruchliwości plemników. Członkowie tej grupy mają zwiększone szanse na przetrwanie ciężkich rodzajów sepsy. Z drugiej jednak strony, wiele kladów z tej grupy, w tym w szczególności H5a, jest narażone na ryzyko zachorowania na chorobę Alzheimera. Na koniec zostawiłem moją ulubioną zdolność odziedziczoną po mamie, otóż osoby z haplogrupy H, a w szczególności kladu H8 mają zwiększoną wytrzymałość fizyczną podczas długotrwałego wysiłku. Ekstra, prawda?

Wśród osób należących do grupy H znajdzie się wiele bardzo znanych. Piotr II, Maria Teresa, królowa Wiktoria, Władysław IV Waza, Napoleon Bonaparte, Mikołaj Kopernik, Susan Sarandon, czy Łukasz – jeden z czwórki ewangelistów. Niestety wszyscy oni należą do innych kladów, tych bardziej „europejskich”.

Najlepsze bowiem jeszcze przed nami. H8c, czyli grupa do której należę, to jeden z najbardziej popularnych subkladów w…  Azji Centralnej. Spotkać go można także w Europie Wschodniej czy na Kaukazie, a w niewielkich ilościach obecny jest i na wschodzie Azji. Czas powstania H8c datowany jest na 11.500 – 5.200 lat temu.

Wśród osób, które, tak jak ja, należą do tego kladu, także mogę podać kilka przykładów. Moja mama, by daleko nie szukać, babcia Celina, jej mama, mama mamy babci… Najstarszą zaś osobą znaną mi z imienia i nazwiska jest, urodzona w okolicach 1794 roku, Zuzanna Mroczek, moja 5xprababcia. Ostatnio odnalazłem także prawdopodobnie jej mamę -Juliannę, ale to wymagać będzie jeszcze potwierdzenia. Wszystkie, może nie tak sławne jak wymienieni trochę wyżej, ale o wiele mi bliższe.

Do tego znam kilka osób z odleglejszej przeszłości, jak wiking z Gotlandii (VK453) żyjący około roku 975, Rzymianin (R1545) z drugiego wieku naszej ery i dwóch Scytów. Obaj z III wieku przed naszą erą. Jeden z kultury klasycznej z terenów obecnej Rosji, drugi to Scyt Zachodni. Jego pochówek znaleziony został w obecnej Mołdawii. I to właśnie ten ostatni (scy192) stał się motorem jednego z najciekawszych odkryć moich dotychczasowych dociekań genealogiczno-genetycznych. Poszukując bowiem jakichkolwiek informacji na temat tego osobnika natknąłem się na pracę autorstwa Anny Juras, Mai Krzewińskiej, Alexeya G. Nikitina, Edvarda Ehlera i innych pod tytułem „Diverse origin of mitochondrial lineages in Iron Age Black Sea Scythians”.

Kim właściwie byli Scytowie? W sumie, odpowiedź zależy od tego kogo spytać… Według Herodota byli to dzicy jeźdźcy ze stepów, którzy wypijali krew zabitych wrogów, z ich czaszek robili puchary, a skórami oprawiali kołczany i szyli z nich rękawiczki. 

Wizerunek wojownika scytyjskiego, VII-VI wiek p.n.e (ryc. JanmadCC BY 3.0, z Wikimedia Commons)

W każdym razie był to lud zamieszkujący tereny Stepu Euroazjatyckiego w pierwszym tysiącleciu przed naszą erą. Jak duży był to teren? Do niedawna przyjmowano, że rozciągał się on od południowej części Karpat po tereny graniczące z obecną Mongolią. Dziś wiemy, że Scytowie zamieszkiwali także tereny leżące obecnie w Polsce. Takie pozostałości osady scytyjskiej odkryli archeolodzy w Chotyńcu w okolicach Przemyśla. Co ciekawe, z tego miejsca do Kośmina nad Wieprzem, skąd wywodzą się moi przodkowie o haplogrupie H8c, jest jedynie 190 km w linii prostej.

No dobrze, ale dlaczego niby mój klad mtDNA miałby być akurat powiązany ze Scytami. Czy to nie przypadek, że około dwudziestoletnia kobieta, której pochówek oznaczono jako Scy192, została rozpoznana jako Scytyjka?

Wedle badań z przytoczonej powyżej pracy nie jest to bynajmniej przypadek, a co więcej klad ten jest rozpatrywany, szczególnie w połączeniu z haplogrupą A, jako ten, który należy kojarzyć z Ałtajem i dalej kulturą pazyrską.

Bardzo mnie ten trop ucieszył, bowiem z tymi właśnie ludźmi związane są, chyba najbardziej fascynujące, źródła z kręgu kultury scytyjskiej. Niesamowitym odkryciom sprzyjała pogoda i sposób pochówku. Ciepłe ale krótkie syberyjskie lato nie miało dostępu do kamiennych kurhanów w związku z czym część z nich zamarzła i tak też odkryli je rosyjscy archeolodzy.

Co w nich znaleziono?

Wystarczy powiedzieć, że do naszych czasów zachowały się drewniane rzeźby, skóry, odzież, instrumenty muzyczne, a mówimy o rzeczach mających prawie 2.500 lat. To jednak nie wszystko, w kurhanach odkryto bowiem najstarszy znany na świecie dywan, czy pierwsze siodła.

To co jednak zdumiewa najbardziej, to stan zachowania zwłok. Stopień ich mumifikacji pozwala na podziwianie, nawet najdrobniejszych, detali tatuaży zdobiących ciała. Jak można zauważyć, dominowała tu sztuka stylu zwierzęcego, mamy zatem do czynienia z przedstawieniami tygrysów, ptaków, czy gryfów…

The mummy of Princess Ukok

Z punktu widzenia moich badań pozostaje jedno pytanie, czy ci ludzie byli faktycznie Scytami? Z pewnością byli powiązani kulturowo ze Scytami, w świetle badań także z nimi spokrewnieni i mówiący podobnym językiem… Teorii na temat ich pochodzenia było kilka, ale jak twierdzą znawcy tematu, chyba najbliższe prawdy byłoby określenie przedstawicieli kultury pazyrskiej mianem wschodnich plemion sakskich. Sakowie zaś, to perska nazwa Scytów, stosowana głównie dla plemion Azji Środkowej. Zatem chyba jesteśmy w domu. I tak oto jeden niewielki fragment DNA, przekazywany pieczołowicie, z pokolenia na pokolenie, kolejnym kobietom, sprawił, że po prawie 2.500 lat pojawiłem się ja, by móc cofnąć się w czasie i odnaleźć część swojego dawnego dziedzictwa.

Categories: Genealogia | Leave a comment

Tajemnicze losy wojenne Johana Młodszego – powrót

Kiedy kilka lat temu pierwszy raz zabierałem się za opisywanie jego historii byłem przekonany, że niewiele więcej mogę w tej sprawie osiągnąć. Jedna zaszczepiona w dzieciństwie myśl, o krewnym służącym w czasie II Wojny Światowej na niemieckim niszczycielu, stała się siłą napędową pchającą mnie ku wielkiej przygodzie, jaką stała się dla mnie genealogia.

Jan Konkel

Przypadek Jana był także od początku jednym z najtrudniejszych. Wiedziałem przecież tylko jak się nazywał i że służył w Kriegsmarine. A jednak w oparciu o tak niewiele, udało mi się, choćby po części, prześledzić losy jego krótkiego życia, które mimo tego, że dożył tylko 21 lat, obfitowało w emocjonujące wydarzenia.

Wisienką na torcie był oczywiście fakt, że w momencie spisywania jego losów, udało mi się rozgryźć, w którym miejscu świata zginął. Wiem już że to Kanał Mljetski pomiedzy wyspą Mljet a półwyspem Peljesac. Z danych przesłanych przez niemieckie archiwum wynikało także, że zginął w wyniku zatopienia jego jednostki przez aliancką kanonierkę, a ciała nigdy nie odnaleziono. Skoro tak napisali mi w archiwum, znaczy, że nic więcej nie mają i sprawa zakończona. To i tak przecież wiele, mogłem zatem być z siebie zadowolony. No i byłem, przynajmniej z początku. Ale w miarę upływu czasu chciałem się dowiedzieć czegoś więcej, tylko nie bardzo wiedziałem właściwie czego. Coś cały czas pchało mnie ku drążeniu tej sprawy, a ja, choć co do zasady, trudno o większego racjonalistę, po kilku poprzednich akcjach ze zmarłymi członkami mojej rodziny, zdaję sobie doskonale sprawę, że jeśli zechcą mi coś zakomunikować, znajdą na to sposób.

Wziąłem się więc za robotę i…. okazało się, że było warto. I to bardzo. Przeszukiwanie internetu, jeśli w zasadzie nie masz pojęcia czego dokładnie szukasz, a rzeczy o które pytasz, jeśli w ogóle są dla kogoś interesujące, to sprawa i tak jest niszowa, może być przygnębiające. Ale za to, jeśli już na coś trafisz, to najczęściej jest to strzał w dziesiątkę, złota rybka, siódmy cud świata – oczywiście dla Ciebie, bo cała reszta ma to przecież… w głębokim poważaniu.

Dla mnie to jednak ważne, postanowiłem zatem Was trochę pomęczyć kolejną opowieścią. A co odkryłem? No cóż… udało mi się dotrzeć do raportu bojowego z dnia w którym zginął Jan. Udało mi się dotrzeć do protokołów przesłuchań żołnierzy po akcji. Udało mi się w końcu odnaleźć miejsce spoczynku I-O-97, czyli łodzi na której w tym feralnym dniu Jan odbywał swoją służbę. Dla mnie bomba. Cofnijmy się zatem w czasie…

Nowe miejsce zatonięcia I-97

Zacznijmy od raportu bojowego z motożaglowca „Vega”. Okazuje się bowiem, iż do eskorty tej właśnie jednostki oddelegowany został I-97 (czy jak możemy odczytać w innych wykazach W-97 lub I-O-97). 17 lipca 1944 o 21:10 „Vega” w towarzystwie I-97 wyrusza z portu w miejscowości Doli (obecnie Chorwacja) w kierunku miasta Korcula na wyspie o tej samej nazwie. Niebawem, bo tuż przed wypłynięciem za wyspę Olipa i wpłynięciem w Kanał Mljetski, do powyższych jednostek dołączają jeszcze 2 typu S-Boote (czyli szybkie łodzie patrolowe). Raportują one jednocześnie, że w głębi kanału widziane były dwie wrogie jednostki. W podobnym czasie, w zasięgu wzroku, pojawiają się kolejne dwie jednostki S-Boot płynące z miejscowości Kotor. Niebawem całe zgrupowanie przyjmuje uzgodnione pozycje.

Mijając wyspę Olipa od strony Alessandri (obecnie Lirica) dopływają do nich trzy I-Booty (I-74, 96 i 102), czyli łodzie do transportu piechoty, zaopatrzone w działka przeciwlotnicze. Dwa z nich otrzymują rozkaz dołączenia do eskorty, natomiast I-102 zostaje oddelegowany do Doli.

O 00:45 raportowane jest kolejne wykrycie wrogich jednostek, tym razem w pobliżu północnego końca wyspy Mljet.

Około 02:00 nad ranem niebo zachmurza się tak silnie, że dowódca zgrupowania, zaokrętowany na MS „Vega”, traci z oczu wszystkie S-Booty lecz ich położenie jest mu wiadome. Mniej więcej w tym samym czasie od strony sterburty podchodzi I-97 i melduje o niezidentyfikowanych dźwiękach silnika.

15 minut później odgłosy narastają, tak że słyszalne są także na MS „Vega”. Chociaż wroga nie widać, wszczęty zostaje alarm, jednakże po kilkunastu minutach odgłosy wrogich silników zanikają. Nie na długo jednak, bo jeszcze przed 3:00 odgłosy powracają i teraz już wyraźnie widać 2 wrogie jednostki, odpowiedniki niemieckich S-Bootów.

„Vega” reaguje jako pierwsza otwarciem ognia, co skutkuje tym, iż obie wrogie łodzie koncentrują na niej swój ostrzał. Ostrzał z „Vegi’ okazuje się być na tyle skuteczny, że pierwsza z wrogich łodzi staje w płomieniach, wykonuje zwrot przez sterburtę i ucieka.

Jednakże i „Vega” otrzymuje obrażenia. Pociski trafiają zarówno w kadłub wzdłuż linii wodnej, jak i w nadbudówkę. Trafione zostaje także jedno z dział, wybucha pożar, są zabici i ranni.

Zwarcie było krótkie lecz intensywne. W momencie, gdy udaje się ugasić pożar, okazuje się, że wróg oddala się w kierunku NW.

„Vega” obiera kurs na Trstenik, by skryć się w tamtejszym porcie. W pewnej chwili niemalże wpada na I-97. Okazuje się, że łódź ma problemy z radiem oraz że oba silniki nie działają. I-74 i I-96 znikają z pola widzenia. Kapitan „Vegi” nakazuje wzięcie na hol I-97, co wcale nie jest łatwe, ponieważ zarówno sprzęgło jak i skrzynia biegów „Vegi” nie działają prawidłowo. Dodatkowo podczas próby wzięcia na hol I-97 dostrzeżone zostają kolejne dwie wrogie jednostki, tym razem na godzinie 8.

Kolejny raz podniesiony zostaje alarm oraz wezwane zostają przez radio wszystkie jednostki. Z racji braku komunikacji radiowej z I-97 kapitan krzyczy do dowódcy I-Boota: „Nie mogę kontynuować manewru holowania. Zróbcie wszystko co w Waszej mocy by uruchomić silnik. Wezwę, najszybciej jak tylko się da, dwa I-Booty by Was asekurowały.”

Jednakże mimo powtórnych wywoływań, jednostki te nie pojawiają się w zasięgu wzroku. Dodatkowo, kolejny raz, ciężki ostrzał pada na „Vegę”.  Wrogie łodzie ponownie jednak dość szybko się oddalają i znikają z pola widzenia.

Po chwili do uszu załogi z „Vegi” dochodzą odgłosy gwałtownej wymiany ognia. To zapewne niemieckie S-Booty w końcu zlokalizowały wroga i udało im się go zaatakować. Tymczasem „Vega” wpłynęła już do zatoki w okolicy miasta Trstenik i obiera kurs bezpośrednio na port. Kolejne wywołania pozostałych I-Bootów nie przynoszą odpowiedzi.

Kapitan mówi dalej: „Raptem od sterburty nadleciał kolejny grad pocisków. Zauważyłem jak trafiają w cel i rozpoczyna się pożar, który w szaleńczym tempie rozprzestrzenia się po obiekcie. Krótko przed Trstenikiem zauważyłem I-74 orz I-96, które jak widać, wcześniej schroniły się w porcie, a teraz ponownie kierowały się w naszą stronę. Wydałem im rozkaz, by udały się prosto w kierunku pożaru, ponieważ byłem przekonany, że nie może być to żaden inny obiekt niż I-97.”

Z dalszej części raportu wynika, że łodzie po dopłynięciu na miejsce odnalazły I-97 kompletnie spalony i tonący. Po załodze nie było śladu. Podjęły jednak akcję ratowniczą i kilkukrotnie opływały miejsce zdarzenia, bez skutku.

Tyle z raportu z „Vegi”. Z racji tego, że raport ten jest najobszerniejszy i najwięcej wnosi do tej historii, pozwoliłem sobie przywołać go w dość znacznych fragmentach. Jestem jednakże w posiadaniu także innej dokumentacji z tego zdarzenia: raportów łodzi I-74 oraz I-96, zeznania sternika z I-97 oraz oświadczenia dowódcy eskorty. Zobaczmy, czy wniosą coś nowego do zarysowanego obrazu bitwy.

Oba raporty z I-Bootów 74 i 96 w zasadzie potwierdzają przebieg wydarzeń podanych wcześniej. Jedynie w raporcie z I-96 podkreślane jest

https://historisches-marinearchiv.de/ablage/grafiken/gurk/ITP/ITRAN_TYP_Siebel_aegaeis_svh.jpg
Tak zapewne wyglądały zarówno I-74, jak i 96

kilkakrotnie, że było tak ciemno, iż w początkowej fazie walki ich strzelcy, by namierzyć wroga, celowali wprost w świecące otwory luf. Co ciekawe, w żadnym z tych raportów nie podano dlaczego i z czyjego rozkazu I-74 oraz I-96 znalazły się w porcie Trstenik. Jest to o tyle ważne, ponieważ 20 lipca 1944 został wydany rozkaz:

W dość wolnym tłumaczeniu brzmiał on następująco:

” Rozkaz do Gruppenführera 3 Grupy 10 LandungsFlottille. Jak najszybciej przedstawić raport z bitwy, z krytycznym uwzględnieniem zachowania dwóch pozostałych I-Bootów.”

Przejdźmy teraz do protokołu z zeznań Matrosenobergefreiter’a Bahr’a, ocalałego członka załogi I-97. Zeznaje on, że był sternikiem na wyżej wymienionej łodzi i że była to co do zasady łódź warsztatowa. Dalej mówi on, że 17 lipca, czyli w dniu wypłynięcia zostało do niej domontowane działo o średnicy 2 cm. Związane miało to być z ważną misją, którą powierzono I-97, dlatego iż żadna inna łódź nie była na tę chwilę dostępna. Misja polegać miała na transporcie żołnierzy na wyspę Mljet. Jednakże, jak zeznaje Bahr, na 5 minut przed wypłynięciem, rozkazy niespodziewanie zostają zmienione, tak, że ostatecznie I-97 ma udać się do Doli skąd będzie eskortować MS „Vega”.

W dalszej części protokołu przeczytać możemy o nawiązaniu walki między MS „Vega”, a alianckimi łodziami. Później zaś dowiadujemy się, iż I-97 otrzymał trafienie, tak iż silnik znajdujący się po sterburcie przestaje działać. Tu też wychodzi na jaw, że I-97 nie był sprawny od samego początku. Bahr mówi bowiem: „Niedawno zgubiliśmy śrubę po stronie bakburty, łódź zatem nie była w stanie manewrować i z powodu wiatru dryfowaliśmy w kierunku środka kanału.”

Następnie dowiadujemy się, że dowódca I-97 nawoływał „Vegę”, by ta ich holowała, co jak już wcześniej czytaliśmy, ta druga starała się uczynić. Późniejsze około 20 linii tekstu jest niestety nieczytelne, z samej końcówki dowiadujemy się tylko, że Matrosenobergefreiter Bahr przez 4 godziny przebywał w morzu i usiłował dopłynąć do półwyspu Peljesac, co jak można się domyślić z samego faktu złożenia przez niego zeznań, w końcu mu się udało.

Bardzo ciekawie zaczyna się robić, gdy przyjrzymy się oświadczeniu wydanemu przez dowódcę grupy. Głos otrzymuje zatem Oberleutnant zur See Gruppenführer Ritter:

„Zgodnie z planem łodzie I-74 oraz I-96 powinny czekać w Doli i od początku brać udział w eskorcie MS Vega. W rzeczywistości nigdy nie dopłynęły do Doli, przebywały w porcie w Trsteniku i wypłynęły z niego dopiero wieczorem. Nie miały także żadnych informacji co do tego, że miały brać udział w eskorcie.”

Mimo powyższego przez radio został nadany komunikat, że obie te łodzie znajdują się już w Doli.

Z dalszej części oświadczenia dowiadujemy się, że tej nocy miało dojść do przetransportowania żołnierzy na wyspę Mljet. Ritter wyznacza do tego zadania łodzie I-12 oraz warsztatową I-97. Zdaje sobie sprawę z tego, że jest to łódź bardzo wolna oraz że nie jest w pełni operacyjna, ale jak sam przyznaje, jest pewien, że transportowi ludzi podoła. Dodatkowo każe zamontować na niej działo 2 cm Breda – czyli włoską armatę automatyczną model 35, w armii niemieckiej określaną mianem Breda właśnie.

Ilustracja
20/65 Modello 35 Breda

Jest to broń uniwersalna, zarówno przeciwlotnicza, jak i przeznaczona do zwalczania słabo opancerzonych celów naziemnych. Daleko jej co prawda do Fliegerabwehrkanone 38, czyli popularnego FlaK 38, ale o nienajgorszych parametrach. Tak przygotowane łodzie zostały zaraportowane jako gotowe do udziału w misji. Tymczasem, zupełnie nieświadomie tego, że I-97 była wolna i nie w pełni operacyjna, pojawił się nowy rozkaz, nakazujący jej udać się w rejon Doli i objąć eskortą MS „Vega”.

Pojawił się on na około 5 minut przed startem poprzedniej misji. Ritter tak opisuje to w swoim oświadczeniu: „Było zbyt mało czasu by starać się coś zmienić, zatem zaniosłem rozkaz i oddelegowałem I-97 do eskorty. Sam musiałem przygotować się do swojej misji, zatem nie miałem czasu by informować I-97 o ich nowej misji w szczegółach. Wspomniałem jedynie dowódcy jednostki, że ma dołączyć do eskorty MS „Vega” oraz że dalsze instrukcje zostaną mu przekazane na miejscu”.

Dalsza część, choć częściowo słabo czytelna, zbieżna jest z tym, co już znamy. A na zakończenie pojawiają się wnioski, w których stwierdza się, iż istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że cała eskorta została zdradzona i wpadła w zasadzkę. Jako dowód podaje się fakt, że Vega była ładowana przez chorwackich pracowników, którzy zdawali sobie sprawę co i dokąd wiezie…

Ja osobiście widzę tu jawne zaniedbania, ale… kto by się spierał, niech będzie i ruch oporu.

Część rufowa I-97 wraz ze sterówką

Zatem to co wydawało się nierealne jeszcze jakiś czas temu, stało się faktem. Poznałem szczegóły ostatniej misji Jana. Nie jest to jednak koniec. Jak mogliście bowiem zapamiętać z początku tej opowieści, mówiłem także, że poznałem miejsce spoczynku I-97. To prawda. Z pomocą kolejny raz przyszło forum-marinearchiv.de. Jeden z tematów tam poruszanych dotyczył I-Bootów zatopionych na Adriatyku. Możecie sobie wyobrazić, jakie było moje zdziwienie, gdy przeglądając posty natknąłem się na I-97. Co więcej, są tam też dostępne zdjęcia wraku, których autorem jest Franz Mittermayer. Widać na nich, że łódź pękła na pół. Część rufowa wraz ze sterówką, znajdują się – jak można przeczytać w opisie – na 14 metrach, dziób zaś, wraz z gniazdem działa, na 26 metrach. Co faktycznie stało się z Janem i z załogą? Raporty ani zeznania jasno tego nie podają. Ocalały sternik niewiele na ten temat mówi, a przynajmniej w części zeznania, która jest czytelna. Inny raport podaje jedną osobę zmarłą, a resztę załogi uznaje za zaginioną. Skoro, jak możemy przeczytać z raportu I-96, ciemności przeszkadzały w celowaniu, to założyć można, że także łodzie aliantów celowały w działa, które odznaczały się w mroku. Najprościej chyba przyjąć, że tą ofiarą najprawdopodobniej był Jan.

Część dziobowa I-97

Gruppenführer Ritter rozważa także możliwość, że załoga I-97 została podjęta przez brytyjskie łodzie i wzięta do niewoli. Z chęcią przyjąłbym to za dobrą monetę, ale jeśli choć część załogi została w ten sposób przejęta, nie wydaje mi się, że miałoby to dotyczyć Jana.

By zakończyć tę historię raz i na zawsze pozostaje mi chyba tylko udać się do Chorwacji w rejon Dubrovnika i odszukać opisane miejsca. Wrak, choć dokładnie opisany, z racji mojej indolencji pływackiej, pozostanie raczej poza moim zasięgiem, a szkoda. Choć z drugiej strony, któż to może wiedzieć do końca…

Categories: Genealogia | Leave a comment

Jak Scyt z Wikingiem…

W poszukiwaniach genealogicznych moich przodków po mieczu, doszedłem do połowy XVII wieku i niestety pewnie dużo dalej już nie dojdę. Jest to spowodowane przede wszystkim brakiem wcześniejszych źródeł lub, jeśli już takowe istnieją, takim sposobem ich zapisu, że niemożliwym staje się odgadnięcie w jaki sposób przyporządkować kolejne osoby do swojej linii. Dlatego właśnie jakiś czas temu zainteresowałem się genealogią genetyczną, by z jej pomocą spróbować odkryć wcześniejsze losy ojcowskiej linii. To jednakże przede mną, ponieważ próbek genetycznych z interesującego mnie regionu nie ma jeszcze zbyt wiele. Nie znaczy to bynajmniej, że badanie DNA nie spełnia swojej roli. To co z jego pomocą udało mi się odkryć jest niesamowite. A wszystko zaczęło się od jednego, wykupionego „na próbę” testu autosomalnego dla mojego taty. Zapraszam Was zatem na wędrówkę w głąb jego DNA byście przekonali się jakie tajemnice można tam odkryć.
Zanim jednak na dobre zanurzymy się w odmętach kodu genetycznego, chciałbym przedstawić kilka faktów, dzięki którym w ogóle dalsza część tego opracowania będzie możliwa. Test wykonany został w FamilyTreeDNA. Family Finder – bo tak się nazywa – to najprostszy test jaki można tam nabyć, a pozwala on (w promocji za nieco ponad 40 dolarów) zbadać chromosomy autosomalne (czyli nie związane z płcią) wybranej osoby. Za cel badania wybrałem mojego tatę, jako najstarszego członka naszego klanu. Po otrzymaniu wyników przeniosłem je do innych portali zajmujących się badaniami genetycznymi (GedMatch, MyHeritage, MyTrueAncestry). Później dodałem jeszcze do tego najprostszy test na yDNA – czyli dziedziczone tylko z ojca na syna i rozszerzałem je o kolejne bloki SNP, by ustalić haplogrupę naszej linii ojcowskiej. Przyświecały mi w tym dwa cele. Próba połączenia istniejących w źródłach wcześniejszych pokoleń o nazwisku Konkel w jedną całość oraz ewentualne potwierdzenie faktu, że w XVI wieku moi przodkowie przybyli z Niemiec na tereny Półwyspu Helskiego niedawno otrzymane przez Gdańsk.
No i co z tego wyszło?

Nasze yDNA to R1a→M458→L1029→YP416, ale można je jeszcze doprecyzować. Już teraz jednak powiedzieć mogę, że taki subklad spotykany jest zarówno w Niemczech jak i w Polsce. Badania mtDNA (mitochondrialnego DNA – dziedziczonego tylko po matce) jeszcze nie wykonałem, a z analizy autosomalnego DNA wynika, że może to być zarówno bardzo częsta u nas H1-H3 jak i U5. Jako, że jak wspomniałem mtDNA dziedziczone jest bezpośrednio tylko po linii żeńskiej, a mężczyznom tylko przekazywane, to mój tata odziedziczył je bezpośrednio oczywiście po swojej mamie, ale najstarszą znaną mi nosicielką tego kodu była Marianna Krajewska zamieszkała na przełomie XVIII i XIX wieku w Gwiździnach (parafii Kurzętnik – obecnie Nowe Miasto Lubawskie), żona Mateusza Wojtasa. Prawdopodobnie będzie to H1-H3, ale jak można zauważyć, z analizy autosomalnej genów skojarzonych z odpowiednimi grupami mtDNA, równie dobrze może to być i U5.
Zajmijmy się jednak autosomalnym DNA, bo na dziś, to z jego analizy udało mi się wyciągnąć najwięcej. Nie od dziś wiadomo, że istnieje wiele próbek archeologicznego DNA pobranego ze szczątków kopalnych. Przy ich pomocy oraz próbek DNA ludzi żyjących obecnie, tworzone są różnego rodzaju kalkulatory. Jedną z takich opcji jest możliwość sprawdzenia jaki procent genów udało nam się zachować względem 3 populacji, które wespół były twórcami puli genetycznej europejskich autochtonów. Byli to odpowiednio: paleolityczni łowcy-zbieracze, neolityczni rolnicy oraz indoeuropejscy metalurgowie epoki brązu. Mając na uwadze tych pierwszych, ważne jest rozróżnienie na śniadych i niebieskookich Zachodnich Łowców-Zbieraczy (Western Hunter-Gatherer WHG) oraz jaśniejszych, o potężnej posturze Starożytnych Północnych Euroazjatów (Ancient North Eurasians ANE). Druga grupa, co do której należy się Wam wyjaśnienie to Wcześni Neolityczni Rolnicy ( Early Neolitic Farmers ENF). Po co o tym piszę? Z tego powodu, że na stronie GedMatch dostępny jest odpowiedni kalkulator, którego wyniki w przypadku mojego taty są następujące:
65,5% WHG
18% ANE
13% ENF

Co ciekawe, 65,5% WHG to sporo więcej niż w genomie przeciętnego Polaka, a bardziej typowe dla populacji Bałtów i Skandynawów. Także 18% ANE wydaje się nie być przypadkowe, z badań wynika bowiem, że najwięcej, bo w granicach 20%, znajdywane jest w populacjach bałtyckich oraz u Finów.
Wróćmy na chwilę do yDNA, jak zapewne pamiętacie, mój tata, a zatem ja i mój syn także, należymy do subkladu YP416 w obrębie haplogrupy R1a. Jest ona za każdym razem dziedziczona z ojca na syna. Dlaczego to takie ważne? Nie o ważność mi tu chodzi, a o zobrazowanie pewnego zjawiska. Otóż tę konkretną informację genetyczną dziedziczymy po 1 osobie (ojcu), tymczasem geny w nas zgromadzone są wypadkową wielu osób. A liczba naszych przodków przyrasta przecież w tempie geometrycznym. W
pokoleniu 10 na przykład posiadamy ich 1024, a w dwudziestym ponad MILION!!!. Wśród nich połowa to oczywiście mężczyźni, a wielu z nich przynależało do różnych innych haplogrup. Kalkulator ukazujący
zależności genów autosomalnych skorelowanych z poszczególnymi grupami yDNA znajdziemy na stronie MyTrueAncestry, a wyniki mojego taty i moje prezentują się w ten sposób:


Jak widać, na pierwszy rzut oka są bardzo podobne. Co ciekawe u obu z nas dominują geny związane z haplogrupą R1b – tata 41,9%, ja 37,3%, natomiast R1a, do której rzeczywiście przynależymy u taty objawia się w 25,8%, a u mnie 28,2%. Czyli te kilka procent dostało mi się od mamy, tak jak i haplogrupy I1 której mam 6,06%, a tata 4,03%.
A jak wygląda to w przypadku adekwatnym ale w odniesieniu do mtDNA. Tu przypominam tata odziedziczył je po swojej mamie, ja po swojej. Geny natomiast mówią że:


Powiem szczerze, że spodziewałem się większej różnorodności w rozkładzie. Są oczywiście różnice. U mnie występuje 15,9% haplogrupy H, podczas gdy u taty 13,3%. Z drugiej strony tata ma 15,5% U5, a ja tylko 12%. Bardziej wyrównany jest udział H1-H3 (17 do 16 dla mnie). Reszta nieomal identyczna. Zastanawiające, zważywszy, że moja najstarsza nosicielka mtDNA (Zuzanna Mroczek), żyjąca także na przełomie XVIII i XIX wieku pochodziła ze Strzyżowic w województwie lubelskim, więc zupełnie innej części kraju niż Marianna Krajewska (warmińsko-mazurskie).
Innym ciekawym kalkulatorem, z którego możemy skorzystać, jest analiza naszego DNA w odniesieniu do próbek kopalnych. Co nam przyniosła? Sami zobaczcie:


Różnica jednego pokolenia a rozkład genów zupełnie inny. Nie ma się jednak co dziwić, wszak połowę z nich otrzymałem po mamie. Widać też jednak pewne prawidłowości. U taty na pierwszym miejscu Wikingowie ze Szwecji 20,8%, u mnie też w miarę wysoko bo na trzecim i 11,8%. Scytowie zasileni przez geny od mojej mamy u mnie na miejscu pierwszym 23,3%, u taty 18,4% i miejsce drugie. Na wykresie tym różni nas wiele, ale to co najbardziej rzuca się w oczy to Wcześni Słowianie. U mnie miejsce drugie i 15,7%, a u taty dopiero 10 i zaledwie 3,99%.
Ta różnica widoczna jest także w odniesieniu do populacji współczesnych. Zwróćcie uwagę o ile bliżej mi do współczesnych populacji polskich czy ukraińskich niż do mojego taty.


Wróćmy jednak do analizy dna mojego taty w oparciu o kultury z dawnych czasów i epok. Kolejny kalkulator ukazuje do jakiej kultury lub grupy kultur jest danemu osobnikowi ( w tym wypadku mojemu tacie) najbliżej. Wyniki poniżej 10 oznaczają, że jest to jego genetyczne dziedzictwo. A jak ono wygląda:


Viking + Scythian (2.606)
Viking + Kievan Rus (4.84)
Scythian + Early Slav (4.953)
Viking + Ostrogoth (6.692)
Scythian + Ostrogoth (7.142)
Scythian (9.364)
Viking (11.34)
Ostrogoth (11.97)
Early Slav (14.68)
Kievan Rus (14.85)


Zwróćcie uwagę szczególnie na pierwszą pozycję. Wynik 2.606 mówi sam za siebie. Dla porównania podam Wam także moje wyniki:


Scythian + Kievan Rus (4.073)
Scythian + Early Slav (4.574)
Ostrogoth + Kievan Rus (5.811)
Viking + Kievan Rus (6.18)
Viking + Early Slav (6.759)
Scythian (7.602)
Early Slav (9.354)
Kievan Rus (10.05)
Ostrogoth (14.25)
Viking (14.93)


Tu także dość jasno widać, że wyniki mocno nam się rozjeżdżają. Przejdźmy jednak do bardziej namacalnych przypadków. Kalkulatory pozwalają bowiem sprawdzić na przykład, która z kopalnych próbek dna z danej ery jest nam najbliższa. Tradycyjnie wyniki poniżej 10 oznaczają bliskie pokrewieństwo genetyczne.

  1. Neolit: Neolithic Axe Estonia (2460 BC) dystans 12.83 – mężczyzna z terenów centralnej Estonii należący do kultury ceramiki sznurowej.
  2. Wczesny brąz: Western Pomerania Unetice (2000 BC) dystans 8.221 – kobieta z miejscowości Chociwel w Polsce należąca do kultury unietyckiej.
  3. Późny brąz: Andronovo Culture Western Steppes (1300 BC) dystans 12.53 – kobieta ze stanowiska w Chanchar należąca do kultury andronowskiej.
  4. Epoka żelaza: Scythian Ukraine (600 BC) dystans 9.364 – mężczyzna z miejscowości Starosillya na Ukrainie (co ciekawe on i dwie inne próbki z tego miejsca wykazują silne podobieństwo do ludów
    Europy Północnej)
  5. Czasy Rzymskie: Greuthungi / Ostrogoth (400 AD) dystans 11.97 – kobieta.
  6. Wczesne średniowiecze: Early Slav-Mix Avar Grave (590 AD) dystans 9.055 – szczątki tego chłopca (AV1), uważanego z początku za Avara, odnalezione zostały niedaleko miejscowości Szolad w obrębie współczesnych Węgier. Dzis już wiemy, że bliżej mu było do współczesnych Rosjan, Ukraińców czy Litwinów, a jego matce, oznaczonej AV2, do Polaków.
  7. Średniowiecze: Swede Medieval Denmark (1250 AD) dystans 11.17 – mężczyzna.
  8. Czasy nowożytne: Sala Silver Mine Sweden (1610 AD) dystans 11.4 – 15-19latek pochowany nieopodal kopalni srebra Sala w Szwecji.

Nie będę przytaczał tu całej swojej listy do ewentualnego porównania. Pod pewnymi względami jest ona zgodna z powyższą, w innych miejscach znacząco się różni. Co na tym etapie nie powinno Was już dziwić. Warto jednakże zwrócić uwagę na jedną rzecz. Otóż w epoce wczesnego średniowiecza ja też za najbliższe trafienie podanego mam osobnika Early Slav-Mix Avar Grave (590 AD) – AV1, z tym że w odróżnieniu od taty, mój dystans do niego to tylko 3,797 – czyli znacznie bliżej. Tu znów dały o sobie znać geny mojej mamy.
Spytacie zapewne na ile takie wyniki mogą być w ogóle dokładne. Odpowiem w ten sposób. Dokładne są, ale z pewnością niedoszacowane, lub mówiąc inaczej, nieco „zakłamane”, a to z powodu niewielkiej ilości próbek z terenu Polski. Zapewne zatem za jakiś czas ulegną one zmianie. Ja już nie mogę się doczekać, co nowego wniosą. Ale zanim to nastąpi, z całą pewnością szybciej ukażą się wyniki badania DNA mojego syna. Ciekawe jak prezentować się będzie porównanie trzech pokoleń naszego rodu…

Categories: Genealogia | 2 komentarze

Przyszedł czas na Szczerbowskich

Rodzina Szczerbowskich to temat, od którego uciekałem przez ponad 16 lat. Tak, tak, to już tyle zajmuję się genealogią. Dlaczego uciekałem? A bo i pisać nie było o czym. No, z małymi wyjątkami. Przedstawiłem Wam przecież już jakiś czas temu tragiczne losy Henryka Szczerbowskiego, brata mojej prababki. Szczerbowscy pojawili się także na marginesie opowieści o rodzinie Weymann’ów, ale to w zasadzie tyle.

Przez wszystkie te lata temat jednak nie dawał mi spokoju, lecz czego się nie dotknąłem, utykałem w martwym punkcie. Pewne rzeczy były mi oczywiście wiadome. Mój prapradziadek nazywał się Józef Szczerbowski, a jego żona to Leokadia. Wiedziałem też że przynajmniej pod koniec życia mieszkali w Gdyni na ul. Wielkopolskiej, a pochowani zostali na cmentarzu miejskim w Witominie. Mieli przynajmniej troje dzieci – Martę z 1904, Wandę z 1919 i Henryka 1921.

Niewiele, prawda? Ale było od czego zacząć i przynajmniej z początku nie podejrzewałem, że będzie to szło tak ciężko. Mając daty zgonu najprostszym krokiem wydaje się być sięgnięcie po metryki zgonu w celu odnalezienia rodziców. Niestety, w obu przypadkach rodzice nie byli podani. W rodzinie też nie było kogo spytać, a jedyne co wiedział mój tata, to fakt, że Leokadia zmarła potrącona przez motocykl. Zauważcie, że w zasadzie to nawet nie znałem jej nazwiska panieńskiego, co dodatkowo komplikowało odnalezienie jej przodków.

Jeśli przyjrzycie się jeszcze raz datom urodzenia ich dzieci, zauważycie lukę między 1904 a 1919. Czy to znaczy, że mieli jeszcze jakieś potomstwo o którym nic nie wiem, czy czas miedzy narodzinami Marty i Wandy był jak najbardziej naturalny? Intuicja podpowiadała mi, że kogoś tam jednak brakuje. Nie wiedziałem jedynie kogo i gdzie szukać.

Pierwszy, wydawało mi się, znaczący przełom nastąpił przy okazji mojej wizyty w archiwum gdyńskim, o której pisałem Wam w opowieści o moim pradziadku Edmundzie Weymann. Wtedy to odnalazłem także kartę meldunkową rodziny Szczerbowskich. Na jej podstawie potwierdziłem miejsce zamieszkania znane mi wcześniej ze spisu mieszkańców Gdyni z roku 1937. Dowiedziałem się także, że do Gdyni przybyli 28 lipca 1936, wcześniej mieszkali we Francji. Zatem porównując tę informację z tym co wiem o ich córce Marcie, żonie Edmunda, widać że Szczerbowscy przybyli do Gdyni 2 lata później.

Najważniejszym był jednak fakt, że zarówno przy Józefie, jak i przy Leokadii podani byli rodzice. W pierwszym przypadku był to Andrzej Szczerbowski i Wiktoria Skocka, a sam Józef miał urodzić się w okolicach Lubawy. Rodzicami Leokadii byli Franciszek i Barbara spod Brodnicy. To było pewne. Problem stanowiły natomiast nazwiska. Zapisane były nieczytelnie, tak że Franciszek równie dobrze nazywać mógł się Leukowski, Lemkowski, czy Lenkowski. Barbara natomiast Wojas, Wojtas lub Wojtuś. Także określenie miejscowości jako okolice Lubawy i okolice Brodnicy nie były dość precyzyjne, zatem mimo początkowej euforii, znów utknąłem w miejscu.

Przełom nastąpił w grudniu 2019 roku. Długo na to czekałem, ale za to teraz ta gałąź rodziny przedstawia się imponująco, a i moja wiedza o poszczególnych jej członkach oraz ich losach jest znaczna. Jak do tego doszło?

Jak to zwykle bywa, przez czysty przypadek. Choć zapewne nie do końca, bo gdybym nie robił nic, zapewne wcześniejszy stan mojej wiedzy nie uległby zmianie. Ja natomiast szukałem. Wszędzie gdzie to tylko było możliwe. Nie mając już zbyt wiele możliwości sprawdziłem, czy mój prapradziad brał udział w I Wojnie Światowej. Nie robiłem sobie zbyt wiele nadziei bo urodził się on w 1878, a dodatkowo spis, który znam przedstawia jedynie osoby, które były ranne lub zginęły podczas wojny.

Okazało się, że tym razem szczęście mi dopisało i odnalazłem swojego Józefa. Nie był on co prawda w regularnej piechocie, lecz ze względu na wiek, przydzielony został do Landwehr Infanterie-Regiment. Poznałem także nr tego regimentu, a mianowicie 37. To jednak materiał na inną opowieść.

Rezultatów w wyszukiwarce było dokładnie 7, niewiele, ale moją uwagę przykuł jeszcze jeden. Dotyczył on Ignacego Szczerbowskiego. Dlaczego właśnie on? Z tego powodu iż w rubryce pochodzenie miał on wpisane Wiescherhöfen. To ta sama miejscowość w której w 1921 urodził się Henryk Szczerbowski. Pomyślałem, że to może być dobry trop i zamiast swojego Józefa, zacząłem szukać Ignacego. Tak odnalazłem stronę geneanet.org, a na niej dość obszerne opracowanie dotyczące Szczerbowskich, wśród których znalazłem, ku swojemu zdumieniu, także mojego Józefa.

Strona była co prawda po francusku, ale ja ten temat przerabiałem już przy okazji moich Weymann’ów, więc wiedziałem jak do tego podejść. Skontaktowałem się zatem z właścicielem, którym okazał się być Benedykt Szczerbowski.

Jak się szybko okazało, ciekawe są już same zależności rodzinne między nami oraz między naszymi przodkami. Posłuchajcie…

Mój prapradziadek Józef Szczerbowski miał między innymi brata Adama. Adam, to bezpośredni przodek Benedykta, ale, mimo że Benedykt jest młodszy od mojego taty, to Adam, jest dla niego tylko dziadkiem. Różnica w wieku między braćmi jest niewielka. Józef urodził się jak już wspomniałem w 1878, Adam zaś w 1880. Jak zatem doszło do tego przeskoku pokoleń?

Ano szukać go trzeba poniżej. Podczas gdy ja pochodzę od najstarszej córki Józefa – Marty, która urodziła się w 1904, to Benedykt jest synem Józefa (syna Adama) urodzonego w 1925. Dokładnie w tym roku Marta bierze ślub z Edmundem Weymann’em, ojciec Benedykta żeni się zaś dopiero w 1954.

To jednak nie koniec ciekawostek, bo okazuje się, że zarówno Józef jak i Adam wzięli sobie za żony panny Lenckowskie. Tak, w końcu wiem jak powinno się pisać to nazwisko. Józef około roku 1903 bierze ślub z Leokadią Lenckowską, natomiast Adam w 1905 z Honorią. Między pannami, tak jak wcześniej w wypadku braci, także występują dwa lata różnicy. Leokadia rodzi się w 1885, Honoria zaś w 1887. Mimo tego nie są one siostrami. Podczas gdy Leokadia jest najmłodszą córką, jak pisałem na początku tego tekstu, Franciszka i Barbary, to Honoria rodzi się jako pierwsze dziecko Jana i Antoniny Biegalskiej. Jan to dwadzieścia lat starszy, brat mojej Leokadii.

By sytuację jeszcze mocniej zagmatwać, trzeba by dodać do równania jeszcze jednego z braci Szczerbowskich. Ignacy, od niego przecież zaczęło się całe moje poszukiwanie, także bierze sobie za żonę pannę Lenckowską, tak jak i w przypadku Józefa, ta też ma na imię Leokadia. Urodzona jest jednakże w 1896 i jest siostrą Honorii.

To oczywiście sprawia, że w przypadku Benedykta i mnie wspólnymi przodkami są nie tylko Andrzej Szczerbowski i Wiktoria Skocka, ale także rodzice Jana i Leokadii – Franciszek Lenckowski i Barbara Wojtas.

Jak się okazało Benedykt historią rodziny zainteresowany jest trochę dłużej niż ja, bo przynajmniej od roku 1979. Wtedy też, jako młody człowiek odwiedza Polskę, zbiera sporo pamiątek i udaje mu się porozmawiać z kilkoma osobami, które pamiętają jeszcze naszych przodków.

Po wielu latach, bo na 80-te urodziny swojego ojca, Benedykt wydaje książkę, którą i mi udało się przeczytać. To wspaniała saga Szczerbowskich i Lenckowskich, która prócz ścisłych faktów zawiera w sobie wiele historii przekazanych ustnie. Część z nich to oczywiście legendy, których wiele w każdej rodzinie i wymagają one udowodnienia, bądź zaprzeczenia. Czyli coś, co jak już zapewne wiecie, uwielbiam – genealogiczne śledztwo.

Ale prócz tego znajdują się tam informacje, które od razu stają się użyteczne, jak ta, że Andreas Szczerbowski – ojciec Józefa, pochodził z miejscowości Byszwałd – co daje mi znakomitą wskazówkę do dalszych poszukiwań.

Wypełnieniu uległa także luka między Martą urodzoną w 1904, a Wandą z 1919. Okazało się, że w międzyczasie Józefowi i Leokadii rodzi się jeszcze troje dzieci. Konrad w 1909, Bronisława w 1911 oraz Aleksander w 1917.

Z rzeczy zaś, które zupełnie mnie zaskoczyły, okazało się, że jedna z sióstr mojej Leokadii, Anastazja bierze sobie za męża Franciszka Czaplińskiego. Gdzie ta sensacja powiecie? Sensacja może nie, ale dla mnie, wielkie zaskoczenie, przyjdzie za chwilę. Otóż z tego związku 5 października 1908 roku przychodzi na świat mały Bernard – późniejszy biskup.czaplinski

Wróćmy jednak do Szczerbowskich, bo o nich dziś mowa. Tylko dzięki tej jednej wzmiance, że Andreas pochodził z Byszwałdu, udało mi się cofnąć historię rodziny o kolejne pokolenia.

Dziś już wiemy, że niektóre rozdziały z książki Benedykta są do uzupełnienia bądź opisania od nowa, a stało się to za sprawą wielu nowych faktów, które dzięki jego dziełu odkryłem.

Najstarszym przedstawicielem rodu Szczerbowskich do którego udało mi się dotrzeć jest Adalbert, który wedle metryki zgonu z 1820 roku powinien urodzić się w okolicach roku 1736. Gdzie? Niestety nie mam pojęcia. Pewną wskazówką powinien stać się akt małżeństwa Adalberta z Marianną Blaszkiewicz z 1764 roku, w którym zapisano: „ambo Juvenes de Villa Byszfald…”. Co teoretycznie powinno wskazywać, że oboje pochodzą z Byszwałdu. Przejrzałem księgi narodzin do roku 1710 i nie tylko nie natrafiłem na Adalberta, ale na żadnego Szczerbowskiego. Może to świadczyć o tym że Adalbert był już wcześniej żonaty i zamieszkał w Byszwałdzie, a Marianna była jego drugą żoną. Nie jest to jednakże odzwierciedlone w akcie małżeństwa, gdzie jest on opisywany jedynie jako Honesti.

To co jest pewne, to fakt, że małżeństwo to miało 10-cioro dzieci, z czego najstarsze z nich – Andreas, był moim bezpośrednim przodkiem. Urodził się on 1 listopada 1765, czyli niemal dokładnie rok po ślubie rodziców. Mimo zgromadzonej dość dużej kolekcji aktów metrykalnych, w których występował (akt urodzenia, zgonu, dwa akty ślubów oraz akty narodzin gromadki dzieci) niewiele dowiadujemy się o stanie społecznym i majątkowym Andreasa. W tych najwcześniejszych stan ten jest pomijany, w okolicach roku 1805-1810 określany jest jako gospodarz, a w tych nam bliższych jako colonus.

Pierwsze małżeństwo zawiera w 1793 roku z Marianną Kościńską, z którą ma czternaścioro dzieci. Marianna umiera 13 lutego 1819 roku, trochę ponad tydzień po swym ostatnim porodzie, natomiast Andreas żeni się po raz drugi już 4 maja 1819, także z Marianną, tym razem Karczewską. Z nią ma kolejną czwórkę dzieci, a wśród nich Andreasa. Tego samego, który 10 lutego 1874 weźmie ślub z Wiktorią Skocką, a cztery lata później urodzi im się Józef, mój prapradziadek.

Nim jednak do tego dojdzie urodzony dokładnie w 58 rocznicę ślubu swoich dziadków (niestety już po ich śmierci) Andreas żeni się Ewą Żmijewską. Kiedy i gdzie dochodzi do zawarcia tego związku nie jest mi wiadome, ale musi to być w okolicach 1848-1849, ponieważ 19 lipca 1849 rodzi się pierwsze dziecko z tego związku – Ludwika Marianna Magdalena. Przed swoją śmiercią w 1872 Ewa zdąży jeszcze urodzić siedmioro dzieci trzy dziewczynki i czterech chłopców. Andreas ze swoim drugim ślubem czeka dłużej niż ojciec, bo żeni się dopiero w lutym 1874. Do roku 1891 na świat zawita kolejna siódemka Szczerbowskich, a wśród nich Adam, Ignacy i Józef, którzy wżenili się w ród Lenckowskich. Ale o nich następnym razem…

 

Categories: Genealogia | Leave a comment

O Bychowskich słów kilka

Jan Bychowski

Stało się. O tym, że powinienem opisać tę gałąź moich przodków wspominałem już kilkakrotnie. Odwlekałem jednak tę czynność jak tylko mogłem, by hipotezy i domysły na temat Bychowskich znalazły jakiekolwiek potwierdzenie. Nie jest to jednak łatwe, gdyż Bychowscy, to jeden z nielicznych wyjątków w genealogii mojej mamy, gdzie rodzina przemieszcza się w zatrważającym tempie nie pozostawiając po sobie niemalże śladów. Na szczęście tylko niemalże, ale nadal spekulacji jest więcej niż twardych faktów. Postanowiłem jednak napisać ten tekst z dwóch powodów. Po pierwsze, dzięki zapoznaniu Was z Bychowskimi, łatwiej będzie mi przedstawić kolejne spokrewnione z nimi osoby. Po drugie, będzie to pewnego rodzaju usystematyzowanie wiedzy i zebranie jej w jednym miejscu.

W sielankowej atmosferze Kośmińsko-Strzyżowickich gospodarzy osiadłych w jednym miejscu od dziesiątek lat pojawienie się Jana Bychowskiego, męża mojej praprababki Agnieszki Witosław, było od samego początku niczym tchnienie wiatru. Nie spodziewałem się jednak wtedy, że z biegiem czasu ten lekki powiew zmieni się w huragan, który targał będzie moimi przodkami, to tu to tam, utrudniając mi jednocześnie odkrycie ich losów. Read more »

Categories: Genealogia | 4 komentarze

Implex przodków, czyli wszechobecny Szymon Witosław

Pamiętacie Szymona Witosława? To człowiek który przeżył własną śmierć. Potrzebował do tego wprawdzie prawie półtora miesiąca, ale liczy się efekt. Wszystkie jego niesamowite przypadki, które udało mi się odkryć,  opisałem w jednym z wcześniejszych rozdziałów (tutaj). Jak się jednak niedawno okazało, Szymon, choć całkowicie nieświadomy tego faktu, jest źródłem przynajmniej jeszcze jednej niesamowitej historii.

Zacznijmy jednak w ten sposób… Moje badania genealogiczne bardzo łatwo podzielić na dwa nurty. Ten od strony mamy oraz taty. Wiem, wiem, Ameryki tym nie odkryłem, ale nim ocenicie ten pokrętny wywód, doczytajcie do końca. Chodzi mi bowiem o charakter tych badań. Choć bowiem oba nurty są niezmiernie pasjonujące i dostarczają wiele satysfakcji, to mimo że prowadzę je jednocześnie, mają zupełnie inną postać. Read more »

Categories: Genealogia | 2 komentarze

Pradziadek odnaleziony

Władysław Szlendak

Przy okazji dzisiejszej opowieści nasunęły mi się dwie kwestie. Po pierwsze nie pamiętam już jak długo zajmuję się genealogią, a po drugie, powinienem chyba przy swoich tekstach umieszczać datę, bym mógł potem odnieść się do stanu wiedzy z danego okresu. Druga sprawa wydaje się oczywista, możecie jednak spytać, cóż może wnieść do dzisiejszego tematu określenie czasu w jakim zajmuję się genealogią. Już tłumaczę.

Niezależnie od tego, czy staramy się w jakikolwiek sposób uporządkować swoje drzewo genealogiczne, czy też nie, każdy z nas ma swojego pradziadka. Konkretnie czterech. Nie inaczej ta rzecz wygląda u mnie. Od początku swojej przygody z genealogią, co w zapiskach komputerowych datowane jest na połowę roku 2004, nie miałem problemów by wymienić ich wszystkich z imienia i nazwiska. Gorzej było ze szczegółami z ich życia, ale i one w miarę moich genealogicznych postępów, stawały przede mną otworem. Read more »

Categories: Genealogia | 6 komentarzy