ładowanie mapy - proszę czekać...
Zbliża się 18:30. Dzwonię do Andrzeja, że zaraz będę w domu, więc mogą wyruszać. Okazuje się, że już wyjechali, muszę się streszczać. Na szczęście spakowałem się wcześniej. Od zachodu chmurzy się niemiłosiernie, ale może padać nie będzie.
Kwadrans później, w strugach ulewnego deszczu, pakuję się do samochodu i ruszamy. Dziś dołącza do nas Michał (ależ to imię jest, a raczej było popularne), a zamiast Timemobila, poruszać się będziemy jego wehikułem, wyposażonym w instalację gazową.
Dzięki tej nietypowej, jak na nasze wyprawy, godzinie wyjazdu, udaje nam się pokonać ronda w Żukowie praktycznie „z marszu”. Nie napotykamy też praktycznie żadnego korka, więc po około 40 min. dojeżdżamy do Gołubia. Na dziś koniec wycieczki. Rozbijamy bazę wypadową. Okazuje się, że tutaj nie padało. Nie mamy zatem problemu z rozpaleniem ogniska, a z resztą, jestem przekonany, że w plecaku Andrzeja, znajduje się zestaw pozwalający na swobodne rozpalenie ognia praktycznie w każdych warunkach.
Rozsiadamy się wygodnie, pieczemy kiełbaski, popijając od czasu do czasu, by nie zaschło nam w gardłach. Plan na dzisiejszy wieczór to wybranie trasy, jaką będziemy się poruszać jutro oraz obserwacja nietoperzy, na które, nękani przez komary, czekamy z coraz większym zniecierpliwieniem.
Siedzimy długo w noc, rozmawia nam się bardzo przyjemnie, niestety mało produktywnie. Pozostaje nam wyznaczenie trasy z samego rana. Nietoperze także zawiodły na całej linii, najwidoczniej czekając z posiłkiem, aż pójdziemy spać. Na szczęście, tuż po północy komary odpuściły, możliwe, ze wyznawały zasadę – „piłeś nie leć”. Kładziemy się gdzieś po drugiej i zasypiam z poważną obawą, co do tego, kiedy chłopaki będą gotowi do wymarszu.
Okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie, gdyż już o 8:00 wyruszamy. W zasadzie, to przez chwilę muszą poczekać na mnie, gdyż stwierdzili, że nie będą jeść śniadania. Dla mnie równie barbarzyński czyn jest nie do pomyślenia, ale może to już starość. Choć, o ile pamiętam, nigdy nie potrafiłem wyjść z domu, bez porządnego naładowania akumulatorów.
Trasa ustalona, zatem zaczynamy. Pierwszy punkt wyprawy odnajdujemy w odległości parudziesięciu metrów od naszego obozowiska i będziemy się nim poruszać, aż do Kościerzyny. Są to pozostałości starej linii kolejowej, która ze stacji w Gołubiu kierowała się na Sikorzyno, Nową Wieś, do Kościerzyny. Taki stan rzeczy trwał do 1930 roku, kiedy to wybudowano magistralę węglową, której tory szły większym łukiem z Kościerzyny do Gołubia, skutecznie omijając Sikorzyno. Dawny odcinek torów rozebrano, co znacznie utrudniło rozwój wiosek przy nim leżących.
Rozdzielamy role dla obsady naszego parowozu. Michał, jako kierowca, zostaje maszynistą. Andrzej, z wcześniejszym kilkuletnim doświadczeniem w paleniu, otrzymuje zaszczytną funkcję palacza. A ja… Ja siedząc na tyłach składu, będę obserwował przedpole, w poszukiwaniu pozostałości po dawnej linii.
Po prawej stronie drogi ciągnie się nasyp, który podczas jednej z wcześniejszych wycieczek wziąłem za nasyp, na którym ułożony był tor. Jednakże wystarczyło wyraźniej się przyjrzeć, by stwierdzić, że na jego szczycie z trudem zmieści się jedna szyna, a co dopiero cały tor. Jak się później okazało (warto rozmawiać z mieszkańcami i przeglądać stare mapy) tory biegły dokładnie tak, jak teraz droga.
Jedziemy zatem „po torach” i dosłownie po chwili daję sygnał do zatrzymania się na stacji Sikorzyno. Tu też byłem wcześniej (wycieczka – Okolice Gołubia), stąd mogę opowiedzieć chłopakom, o miejscu w którym był peron i wskazać budynek stacji – teraz zamieniony w dom mieszkalny.
Dalej, już dla całej naszej trójki, rozciąga się Terra Incognita. Ruszamy powoli, jak żółw ociężale… by nie uszkodzić podwozia nisko zawieszonego „parowozu”. Teraz, płaska z początku droga zamienia się w wyraźny nasyp, pod którym zbudowano przepust dla niewielkiego cieku wodnego.
W oddali, po lewej, wyraźnie widoczny park wchodzący w skład terenu przyległego do Dworku Wybickich (wycieczka – Okolice Gołubia).
Po prawej natomiast para żurawi, na którą poluję od dawna. Kolejna scena do filmu o zwierzętach Gołubia – gotowa.
Chwilę później zaliczamy nieplanowaną mijankę, co przy jednym torze jest nie lada wyczynem. W końcu docieramy do wiaduktu. Tu roboczo i bez inwencji twórczej nazwanym Wiaduktem nr 1. Widok to dość niecodzienny, ponieważ oba jego końce giną w naprzeciwległych polach pełnych zboża i tylko, nieliczne już, boczne kamienie, wskazują przebieg dawnej drogi.
Postanawiamy się na niego wspiąć, by sprawdzić, jaki z góry rozciągał się prospekt, na przyległe tereny. Problemem okazuje się zwierzę, pasące się w miejscu, które wybraliśmy do wspięcia się na górę. Nasz Maszynista rozpoznaje w nim byka i widać, że zaczyna podchodzić do tematu wejścia na wiadukt, mówiąc oględnie, z dużą rezerwą.
Jak się jednak sami możecie przekonać, byłby to pierwszy znany mi przypadek byka transwestyty, ponieważ wyraźnie widać u niego wymiona.
Na nic się jednak zdaje cała moja wiedza biologiczna, Michał przekonać się nie daje, gdyż jak twierdzi, już kiedyś byka widział.
Dalej droga prowadzi wśród lasów, by powrócić nad pola tuż przed samą stacją w Nowej Wsi. Budynek rozpoznajemy od razu, jest on niemal identyczny z tym z Sikorzyna, drobne zmiany zostały zapewne wprowadzone po wojnie.
Odjeżdżamy ze stacji zgodnie z rozkładem, by pokonać ostatni odcinek dzielący nas od Kościerzyny. Po drodze mijamy Wiadukt nr 2. Ten, w odróżnieniu od swojego bliźniaka, wciąż spełnia swe funkcje, łącząc zabudowania po obu stronach „torów”. Zachowały się także na nim metalowe barierki zabezpieczające.
Przejeżdżamy pod wiaduktem, a już po chwili, hamowanie przed szlabanem. Koniec naszej trasy, ale i stąd widać, że parędziesiąt metrów dalej nasz tor łączy się z nowym, by spokojnie zakończyć swój bieg na dworcu w Kościerzynie.
Jedziemy dalej. Na rondzie w prawo – kierunek Łeba. Dojeżdżamy do Stężycy i tu, zataczając prawie pełne koło, wjeżdżamy w las, kierując się do leśniczówki Uniradze. Samochód zostawiamy na leśnym parkingu przy leśniczówce i udajemy się na poszukiwanie cmentarzyska kurhanowego.
Praktycznie od momentu wejścia w las mamy możliwość obserwacji kurhanów. Są to w większości niewielkie kopce kamieni o średnicy nie przekraczającej 2 m. Teren ten to właściwie zbiorowisko 5 czy 6 cmentarzysk, na których naliczono łącznie ponad 3500 grobowców. Jesteśmy niezmiernie ciekawi, co skłoniło ludzi, by grzebać tu swych zmarłych przez około 2000 lat.
Kurhanów było tu prawdopodobnie znacznie więcej, wziąć należy pod uwagę widoczne także dziś pozostałości znajdujące się przy drogach leśnych oraz na polach uprawnych. Kierujemy się w stronę ścieżki dydaktycznej, gdzie ukazane zostały trzy typy kurhanów, od tych najstarszych, po wczesnośredniowieczne.
Cofamy się dość sporo w czasie, bo do około 1100 – 900 lat przed naszą erą, do epoki brązu. Przed nami wyłania się kurhan kamienno ziemny, jest to najstarszy typ kurhanów, zidentyfikowany na tym stanowisku. Ciekawostką jest fakt, że jeden taki obiekt mógł być wykorzystywany przez kultury późniejsze nawet o kilkaset lat, przez nałożenie kolejnej warstwy kamieni i przysypanie ich ziemią.
Teraz z każdym kolejnym krokiem będziemy przemierzać czas, starając się wrócić do współczesności. Idzie nam dość dobrze, bo po parudziesięciu krokach jesteśmy już w epoce żelaza (VIII – III w p.n.e.). Przed nami kurhan, a właściwie grób skrzynkowy (dobrze widoczny po otwarciu kurhanu) kultury pomorskiej. Sam grób jest mały, ale związane jest to z faktem, że nie składano w nim ciał, a prochy w odpowiednich urnach – popielnicach. W odróżnieniu od poprzedniego, który przez niewprawne oko, mógł być wzięty za „zwykły pagórek”, ten robi zdecydowanie lepsze wrażenie.
Wędrując w czasie i przestrzeni leśnej, co i rusz napotykamy na kolejne małe kopce. Niestety niektóre z nich posiadają charakterystyczny dołek w samym środku, przypominający nieco krater wulkanu. To ślady po „poszukiwaczach skarbów”. Działania te są o tyle bezsensowne, że jak można przeczytać na tablicach informacyjnych, akurat przy tym typie kurhanów nie odkryto żadnych zabytków ruchomych i przypuszcza się, że był to tak zwany „pochówek nakurhanowy”, w którym to popielnica kładziona była na szczycie kurhanu, a nie w jego wnętrzu.
Kolejne kroki i kolejne wieki przez nas pokonywane, pozwalają nam dotrzeć do Wczesnego Średniowiecza. Kurhan przed którym stoimy pochodzi z X – XI w n.e., czyli od poprzedniego jest oddalony o grubo ponad 1000 lat. Jest to już dość duży, robiący wrażenie monument, w którego wnętrzu znajdowało się kilka komór ze zmarłymi. Obok szkieletów znaleziono tu także przedmioty osobiste zmarłych.
Na tym niestety ścieżka dydaktyczna się kończy, nie pozostaje nam więc nic innego, jak marsz powrotny do samochodu. Idąc drogą podziwiamy jeszcze kilka większych i mniejszych kopczyków, ale oto zza zakrętu wyłania się budynek leśniczówki, a przy nim nasz pojazd – powróciliśmy do teraźniejszości.
Jedziemy dalej, z lasu wyjeżdżamy w kierunku Stężycy. Tu mijamy przepiękny poewangelicki kościół, następnie jedną z najstarszych w tej części Kaszub parafię (św. Katarzyny Aleksandryjskiej – pochodzącą z XIII w.), a dalej prosto, na Klukową Hutę.
Tu odbijamy w lewo, prosto na Węsiory. Jeszcze niewielki kawałek przez wioskę i wśród pół i… już. Jesteśmy na miejscu, a właściwie wjechaliśmy na parking. Ledwie uchylamy drzwi, a już nasze uszy bezwzględnie atakuje tutejsza odmiana disco-polo. Dodatkowo dowiadujemy się, że parking jest płatny, skrobiemy wiec po kieszeniach, by opłacić myto w wysokości 5 zł. Pani wręcza nam świstek papieru, który ma być zapewne połączeniem kwitu parkingowego z biletem (względnie odwrotnie) i proponuje kawę bądź herbatę. Grzecznie dziękujemy, marząc, by nasze uszy jak najszybciej odpoczęły od potwornego jazgotu.
Tablic informacyjnych jest tu kilka, jednakże mimo napisu, jaki można spotkać po drodze, który głosi, że jest to rezerwat archeologiczny, próżno szukać tu jakiejś rzeczowej informacji (jak chociażby przy kurhanach w Uniradze). Dowiadujemy się za to, że jest to miejsce mocy, o czym świadczyć mają porosty na kamieniach, które ponoć występują tylko w tych miejscach. Można tu także przeczytać, że często widywano tu zjawiska związane z UFO, a także coś, co nazwano zbiegiem gwiazd. Tekst kończy się stwierdzeniem (domyślamy się, że przestrogą), że to tylko krótki wstęp do tajemnic tego miejsca. Całe szczęście, że krótki, bo już i tego starcza, by głowy zaczęły nam pękać od pomysłowości niektórych ludzi. Ale co my tam wiemy, postaramy się zatem skorzystać z mocy uzdrawiającej kręgów, może głowy przestaną boleć. Czym prędzej ruszamy więc w las, przekraczamy niewielki mostek, by po chwili stanąć „oko w oko” z pierwszym kręgiem.
Okazuje się jednak, że nie doceniliśmy mocy tego miejsca, ledwie bowiem przekraczamy teren rezerwatu, gdy but Andrzeja rozwiązuje się. Jesteśmy zmuszeni do chwilowego zatrzymania, ale nic nie jest w stanie powstrzymać nas przed zbadaniem tego miejsca.
Rozglądamy się po okolicy, co jakiś czas przy kręgach pojawiają się ławeczki oraz tablice informacyjne. Podchodzimy do kilku pierwszych z nadzieją, ale traktują one tylko i wyłącznie o porostach. Druga forma informacji(według mnie podchodzi ona pod Art. 162 Kodeksu Wykroczeń), polega na umieszczaniu zalaminowanych kart (o treściach równie nieprawdopodobnych, co te na tablicy przy parkingu) na drzewach w pobliżu kręgów.
Kierując się jednak przestrogą umieszczoną na jednej z nich, postanawiamy sprawdzić na własnej skórze, a raczej na skórze Michała, jak takie przeładowania energii działają. W tym celu Michał siada w środku Kręgu Strażnika, a jego zadaniem, jest zbadać, czy dalej posiada zasięg w swojej komórce oraz czy nie występują jakieś zakłócenia. Obawiamy się z Andrzejem, że zaraz walnie w niego jakiś piorun, albo nastąpi inna boska, lub kosmiczna interwencja, ale nic się nie dzieje. Przynajmniej nie mamy tego świadomości.
Po chwili wstaje i udajemy się dalej. Przyglądamy się kręgowi zwanemu ofiarnym (zastanawia nas, kto ponadawał im takie nazwy) i dochodzimy do brzegu jeziora. Tu uwagę Michała przykuwa żuk, przez bardziej światłych zwany Geotrupes stercorarius, dla większości zaś znany jako Gnojarz. Trzeba przyznać, że wygląda nie najlepiej, a w zasadzie to na trupa. Leży na otwartych pokrywach skrzydeł, jego odnóża sterczą pod dziwnymi kątami w górę, no i rzecz najważniejsza – nie rusza się. Jakież wielkie jest nasze zdziwienie, gdy Michał biorąc go na ręce, przywraca go da życia. Zatem eksperyment zakończył się całkowitym sukcesem. Michał został naładowany pozytywną energią.
Duchowo ukojeni i zadowoleni z wyników eksperymentu, ruszamy w dalszą drogę. Nie ujeżdżamy jednak daleko, jeszcze w Węsiorach stajemy na popas. Oblegamy okoliczny sklep i posilamy się, o dziwo wilczy apetyt ma nie tylko Michał, którego wydatek energetyczny związany z przywróceniem do życia owada, łatwo wytłumaczyć, ale i nam się on udziela.
Ostatni punkt naszej dzisiejszej wyprawy to zespół poklasztorny w Żukowie. Pojedziemy tam przez Kartuzy, po drodze mijając Borucino (ze Stacją Limnologiczną Uniwersytetu Gdańskiego), a także Brodnicę Górną. Tu także zatrzymujemy się, tym razem na chwilę. Podziwiamy okolicę z punktu widokowego na Złotej Górze.
Jeszcze tylko szybka fotka pomnika poświęconego powstańcom i ruszamy dalej.
Na miejscu powitano nas flagami. Brak czerwonego dywanu tłumaczymy tym, że na placu trwały akurat prace brukarskie. Zapewne nadrobią to następnym razem.
Tuż przy klasztornym kościele znajduje się niewielki cmentarz. Można tam odnaleźć ciekawe formy nagrobków, niektóre pochodzące jeszcze z XIX wieku. Wśród nich spotykamy także mogiłę jednego z proboszczów (w latach 1838 – 1851).
Po dokładnym obejściu całej (robiącej wielkie wrażenie) budowli z zewnątrz, wchodzimy do środka. Tu wśród wielu fantastycznych zabytków na szczególną uwagę zasługują dwa. Gotycki krucyfiks z XV wieku oraz ołtarz w stylu antwerpskim z XVI wieku, znajdujący się na prawo od ołtarza głównego. O rzeczach tych dowiedzieliśmy się jednakże dopiero po fakcie, dlatego też, tak wspaniali krytycy sztuki jak my, mimo iż krzyż widzieliśmy, nie uwieczniliśmy go na żadnym ze zdjęć, a i ołtarz, choć trzeba przyznać, że interesujący, załapał się tak niefortunnie, że pokarzemy wam raczej coś innego. Oto my, już na chórze, zasiadamy w miejscach przeznaczonych dla sióstr Norbertanek. Michał miał nawet zaintonować jakiś psalm, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo jak się okazało, na chór wchodzić nie można i zostaliśmy kulturalnie wyproszeni przez organistę.
Do zobaczenia przy następnej wyprawie.